Niewątpliwie problemem numer jeden ostatnich dni, tak jak i w minionych tygodniach, nie tylko dla dyrektorów szkół, są obawy o to co niepokoi wszystkich, zarówno tych, którzy – niezaleznie od pełnionej tam roli – pracują w szkołach, jak i tych, którzy do tych szkół pójdą (albo nie pójdą) 1 września, a także dla ich rodzin. Tym problemem jest bezpieczeństwo epidemiczne w sytuacji – zalecanej przez MEN jako podstawowa forma edukacji – wznowienia zajęć dydaktycznych w systemie stacjonarnym.
Jednak nie to będzie motywem przewodnim tego felietonu, gdyż znam swoje miejsce „w szeregu” i zdaję sobie sprawę, że nie mam do tego żadnego prawa – jako osoba, która od 15-u lat zna szkoły tylko „ze słyszenia”, a czasami w roli gościa – „z widzenia”.
Tym bardziej, że o wiele lepiej, bo „z pierwszej linii frontu” uczynił to już dyrektor szkół STO na Bemowie – kolega Jarosław Pytlak. Odsyłam tych, którzy tekstów tych jeszcze nie przeczytali na stronę „Wokół Szkoły”, gdzie dzień po dniu, 14 i 15 sierpnia zamieścił on dwa teksty na ten temat:
W piątek 14 sierpnia – „Polacy, jakoś to będzie”. Oto ostatnie dwa akapity tego tekstu:
[…] Moje obawy biorą się z poczucia, że udzielona dyrektorowi szkoły autonomia w obliczu COVID-19 ma na celu jedynie zdjęcie odpowiedzialności z władz, które wcześniej zdemolowały polską edukację, a teraz nie mają pomysłu na konstruktywne działania w kryzysowej sytuacji.
Zachodząc w głowę, jak na własnym podwórku zapewnić uczniom możliwie bezpieczny powrót do szkoły, mam przemożne wrażenie, że naczelnym hasłem polskiej oświaty stało się już na dobre „Jakoś to będzie!”.
I dzień później, 15 sierpnia, dyrektor Pytlak podzielił się swoim pomysłem na organizację pracy szkoły, aby wilk (uczeń) był syty (wiedzy), i owca (bezpieczeństwo epidemiczne) była cała (niezagrożone). Oto ten najnowszy post z bloga „Wokół Szkoły”: „Pomysł na pat, czyli „bańki” w STO na Bemowie”. Oto dwa fragmenty tego tekstu:
[…] Myślę, że nie ma dyrektora szkoły, który nie odczuwałby bólu głowy na myśl o nadchodzącym wrześniu. […] Nawet pełne zastosowanie zaleceń sanitarnych MEN i GIS nie daje gwarancji bezpieczeństwa zdrowotnego uczniom i nauczycielom. Z punktu widzenia osoby odpowiedzialnej za pracę szkoły sytuacja wydaje się patowa. […]
Pomysł, z jakiego chcę skorzystać w STO na Bemowie, opiera się na koncepcji „baniek społecznych”, czyli skoncentrowania bezpośrednich kontaktów między ludźmi w możliwie niewielkich, stałych grupach, co w razie pojawienia się zakażenia ogranicza liczbę zarażonych lub zmuszonych poddać się kwarantannie. […]
I to tyle o problemie, bezdyskusyjnie dziś najważniejszym dla wszystkich mających cokolwiek współnego ze szkołą, ale którego ja – nawet komentować – nie podejmę się.
x x x
Natomiast mam swoje przemyślenia i potrzebę skomentowania, która zrodziła się po lekturze tekstu innego blogera, przedstawionego Czytelniczkom i Czytelnikom OE w piątek w materiale „Profesora od teorii wychowania post „ku pokrzepieniu serc”. Tych z „oblaną” maturą.” Tym tekstem jest post prof. Bogusława Śliwerskiego, któremu jego autor nadał językowo twórczy tytuł „Maturonienormatywni”.
I nie będę „czepiał się” zaprezentowanej tam tezy, że „nawet sprzątaczka w szkole […] zarabia więcej od nauczyciela i dyrektora szkoły.” Każdy, kto w szkole pracuje zna prawdę, lepiej ode mnie. Natomiast mnie dręczy od przedwczoraj inny, o wiele bardziej „strategiczny” problem:
Dlaczego profesor dr habilitowany, kierownik Katedry Teorii Wychowania na Wydziale Nauk o Wychowaniu UŁ, były wieloletni Przewodniczący Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, ową sytuację tegorocznych egzaminów maturalnych i ich wyników skwitował w taki sposób: ironicznie złośliwy, miejscami wręcz szyderczy? Dlaczego – jak mamy chyba prawo oczekiwać od kogoś tak utytułowanego w „branży” – nie podjął problemu „z naukowego punktu widzenia”? Dlaczego wklejając materiał z fanpage <school suks > (szkoła jest do kitu) nie podjął problemu wyraźnie sformułowanego w tekście, zamieszczonym pod owym tablo „osobistości bez matury”:
„[…] niestety nasz idiotyczny system wciąż uzależnia od nich (matur) przyjęcie na studia. Mam nadzieję że za jakiś czas uda nam się doprowadzić do zmiany i totalnie zdewaluować ten głupi egzamin.”
Nie jest właściwym, abym ja, jako magister-emeryt, dezerter ze świata nauki, próbował polemizować z tezami, zawartymi w powyższym cytacie. Ale ich konsekwencją są pytania:
Czy na studia powinno się przyjmować na podstawie egzaminów wstępnych, konstruowanych treściowo i metodologicznie przez każdą, autonomiczną wszak uczelnię wyższą?
Czy każdy szczebel edukacji powinien kończyć się wyłącznie świadectwem szkolnym, zawierającym sumatywne oceny z wszystkich realizowanych w trakcie całego cyklu kształcenia przedmiotów? Ocenami ustalanymi – autonomicznie, ale i subiektywnie – przez tysiące nauczycieli tych szkół?
A może w ogóle zaprzestać oceniania, syntetyzowanego cyfrą od 1 do 6?
Czy zastąpić je listą nabytych w czasie „chodzenia” do tej szkoły kompetencji?
A może zamiast egzaminów maturalnych uczniowie szkół średnich, kończący cykl edukacyjny, prezentowaliby „projekt” z wybranego przez nich obszaru wiedzy i on, jak to bywało dawniej w cechach rzemieślniczych, jako taki „majstersztyk”, byłby podsumowaniem szkolnej edukacji na tym poziomie?
Można by tak formułować jeszcze wiele szczegółowych pytań… Tylko kto na nie odpowie? W oparciu o jaką wiedzę „na temat”?
Czy jesteśmy skazani na metodę „prób i błędów” – podejmowanych przez tych nielicznych „bożych pomyleńców” – dyrektorów i nauczycieli, którzy na własna rękę reformują swoje mikrosystemy szkolne?
Czy mamy czekać, jak po 45. roku Polacy przeciwni narzucaniu im systemu sowieckiego czekali na Andersa, który przyjedzie na białym koniu i ich z tej moskiewskiej zależności wyzwoli? Mamy dziś czekać na polityczną zmianę władzy i na ministra-uzdrowiciela systemu polskiej edukacji?
Nie pierwszy raz o tym piszę: świat nauki, jak dotąd, nie widzi dla siebie roli w udzieleniu nauczycielom-reformatorom swojego wsparcia. Bo, przynajmniej mnie, nie są znane badania naukowe nad skutecznością diagnostyczną dotychczasowego systemu oceniania uczniów, nad karierami studenckimi maturalnych „prymusów”, nad ścieżkami karier zawodowych absolwentów techników…
Łatwo nawet najpoważniejszy problem obśmiać, złośliwie polać sosem politycznego kontekstu, ironicznie skwitować czyjeś decyzje. Ale trudniej podejść do tego, jak do problemu badawczego, opracować koncepcję badawczą: hipotezę, narzędzia jej weryfikacji, dobrać reprezentatywną próbę badawczą…I przeprowadzić takie badanie, a potem je opracować i opublikować ich wyniki…
Czy do każdego tematu muszą być granty?…
Włodzisław Kuzitowicz