I znowu okazało się, że stare przysłowia mówią prawdę: „Co nagle, to po diable!” Pośpieszyłem się z tematem o młodości Stefana W – zabójcy prezydenta Adamowicza, oparłem swój zeszłotygodniowy felieton na, rozproszonych po różnych źródłach, niemożliwych do weryfikacji, informacjach, a następnego dnia okazało się że były one nie do końca prawdziwe. W poniedziałek, 21 stycznia, „Gazeta Wyborcza” w dodatku „Duży Format” zamieściła wywiad z matką Stefana [„Przepraszam za syna i proszę o wybaczenie”], która wiele podawanych przez inne źródła rzekomych faktów skorygowała „źródłowo”.
Między innymi nieprawdą okazała się podawana w innych mediach liczba dzieci w tej rodzinie (nie dwie córki i sześciu synów, a dwie córki i czterech synów – w tym najmłodszy już nie mieszka w Gdańsku – przygotowuje się do życia zakonnego (nowicjat?), matka nie jest już przedszkolanką – skończyła resocjalizację (!), mieszkanie, w którym w ostatnim okresie zamieszkiwał Stefan wraz z braćmi nie jest komunalne a własnościowe, zaś istotna dla podjętego przeze mnie problemu „kariery” szkolnej przyszłego mordercy informacja o nieukończeniu gimnazjum też musi zostać skorygowana, gdyż w wypowiedzi matki można przeczytać, iż „naukę zakończył w szóstej klasie, bo wagarował”.
Jednak te wszystkie korekty nie mają wpływu na główny nurt moich zeszłotygodniowych rozważań o traktowaniu przez szkołę uczniów, nieosiągających pozytywnych wyników w opanowywaniu podstaw programowych, i możliwych tego skutkach, których tragicznym przykładem jest dalsza, „poszkolna” biografia Stefana W.
To tyle tytułem sprostowania nieścisłości w informacjach, podanych przeze mnie w poprzednim felietonie. Dziś zajmę się tematem, który „chodzi za mną” już od dłuższego czasu, a dziś mam „świeży” bodziec, aby go podjąć. Właśnie przeczytałem post na fejsbukowym profilu Tomasza Tokarza, który upublicznił list, jaki otrzymał od dyrektorki niedawno utworzonego, „alternatywnego” liceum. Post zaczyna się od takiej zapowiedzi tego listu:
„W jednym z miast średniej wielkości ruszyło od września autorskie liceum, gdzie uczniowie są twórcami i partnerami, gdzie kreują otaczającą ich rzeczywistość, gdzie projektują własne rozwiązania i podejmują realne decyzje gospodarcze, w duchu empatii i zrozumienia.”
Całość można przeczytać TUTAJ, a ja – jako „zaczyn” dalszych rozważań, przytoczę dwa fragmenty owego listu:
Niesamowicie jest obserwować jak ludzie po kilkunastu latach funkcjonowania w konwencji budzą się i zaczynają brać odpowiedzialność za swoje życie. To jest magia, której nie doświadczałam w szkole podstawowej, bo dzieciaki w tym wieku nie są jeszcze tak zniszczone przez system jak licealiści. […] Tu zaczynają być sobą, czasami pierwszy raz dowiadując się kim tak naprawdę są. […]
Tym tematem, który powraca w moich przemyśleniach jak bumerang jest problem „zaimpregnowania” szkół średnich – generalnie, a liceów – w szczególności, na idee nowego paradygmatu edukacji: „od szkoły „transmisyjnej”, pamięciowo-testowej, do szkoły wspierającej autonomiczny rozwój ucznia, „trenującej” jego kompetencje społeczne i „ogólnozawodowe”, wyposażającej swych uczniów w techniki samokształcenia”.
Problem ten wystąpił już w opublikowanym w środę wywiadzie z Zofią Wrześniewską. Sprowokowałem ją do wypowiedzi na ten temat słowami:
Ze swej strony dodam, że pojawienie się Pani wśród nauczycieli ze środowiska „Budzących się Szkół” wzbudziło moje zainteresowanie, gdyż jest to ruch, w którym uaktywniają się głównie nauczyciele ze szkół podstawowych, do niedawna także niektórych gimnazjów. Aż tu nagle pojawia się osoba ze szkoły zawodowej…
Jedną z przyczyn tej „niepopularności” idei „Budzącej się Szkoły” na tym poziomie edukacji podała pani dyrektor Wrześniewska:
„… wymaga to dużej determinacji nauczycieli – w sytuacji, w której w znakomitej większości trafiają do nas uczniowie, którzy w swoich szkołach nigdy w ten sposób nie byli traktowani i jest to dla nich szokiem. Na początku ta zmiana z „muszę” na „chcę” powoduje, że „odpuszczają”. Bo skoro nic nie muszą, to po co się uczyć. I wymaga to trochę czasu zanim „zaskoczą”, że jednak lepiej jest chcieć. I to przynosi efekty.”
Właśnie: determinacja nauczycieli! Jaką mogą oni mieć motywację do wdrażania takiej zmiany w świecie, w którym SYSTEM na każdym kroku bombarduje, nie tylko ich, ale także uczniów i ich rodziców, wizją decydującej o reszcie życia MATURY, SYSTEM, który promuje nauczycieli i szkoły za wysokie wyniki absolwentów w tychże, który utrzymuje ich wynagrodzenia za pracę na poziomie niższym od przysłowiowych kasjerek w „Biedronce”?
To nie przypadek, że cytowany powyżej list napisała do Tomasza Tokarza dyrektorka niepublicznego Liceum „Realizacja” w Toruniu, które może podejmować to wyzwanie przyszłości dzięki specjalnemu statusowi, jaki zawdzięcza formule projektu, którego jest owocem:
„Realizacja” – to międzynarodowy projekt niepublicznych liceów ogólnokształcących, działających zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa, w których uczniowie nie ponoszą żadnych kosztów, dzięki wsparciu przedsiębiorstw w ramach Społecznej Odpowiedzialności Biznesu (ang. Corporate Social Responsibility -CSR). [Źródło: www.realizacja.net]
Czy możliwe jest przestawienie celów edukacji w „normalnym”, publicznym, podlegającym kuratoryjnemu nadzorowi, liceum? Czy nauczyciele zaryzykują taką rewolucję, która najpierw od nich będzie wymagała swoistej „dezintegracji pozytywnej” wyuczonych i utrwalonych systemów nauczycielskich „powinności” i warsztatu metodycznego, która będzie napotykała na nieufność „zaskoczonych” taką zmianą uczniów i bardzo prawdopodobny opór ich rodziców? Czy podejmą się tej zmiany, wymagającej od nich jeszcze większego, czasochłonnego wkładu pracy w przygotowywanie się do zajęć/zadań – bo już nie do lekcji, będących kolejnymi przystankami w dawno zaprogramowanym rozkładzie jazdy, jakim jest tradycyjny „rozkład materiału”?
A co będzie, jeśli pierwsi tak „prowadzeni” uczniowie „obleją”, przygotowaną pod trenowanych w testach, maturę?
Czy w ogóle „agitowanie” nauczycieli szkół średnich do wdrażania idei „Budzącej się Szkoły” ma jakiekolwiek szanse na powodzenie? W tej wszechogarniającej atmosferze „nauczycielskiej grypy”, zapowiadanych przez związki zawodowe protestów płacowych, w perspektywie nieuchronnej „wojny polsko-polskiej”, czyli mobilizowania potencjalnych zwolenników dwu wrogich sobie obozów politycznych, w ramach kampanii wyborczych do Parlamentu Europejskiego – wiosną, i Sejmu i Senatu – jesienią?
To smutna konstatacja, ale muszę się przyznać, że w tej sprawie jestem realistą-pesymistą. Jedyną nadzieją na lepszą przyszłość „w tym temacie” jest odsunięcie aktualnie sprawujących władzę od urzędów. Bo to jest WŁADZA, która nie tylko nie stwarza warunków, wspierających unowocześnianie systemu edukacji, ale uparcie promuje starą strukturę systemu szkolnego, a wszystkie, otwarte na europejskie i światowe prądy inicjatywy natychmiast określa „lewackimi pomysłami” i obrzydza je społeczeństwu.
Wniosek: Reformowanie naszych szkół musimy zacząć od zreformowania ośrodka władzy politycznej, w tym, konkretnym przypadku – na drodze demokratycznego aktu wyborczego, którego – oby – efektem będzie odsunięcie niereformowalnej „aktualnej większości parlamentarnej” od władzy!
Ale jaką mamy gwarancję, że nie będzie to zamiana taka, jak u owego stryjka, który zamieniał siekierkę?….
Włodzisław Kuzitowicz