Przed tygodniem kończyłem felieton słowami:

 

Mam także narastającą potrzebę podjęcia polemiki z prof. B. Śliwerskim, który na swym blogu zamieścił w czwartek post, zatytułowany „Najgorszy tydzień szkolnej edukacji”, ale odraczam tę wymianę poglądów do następnego tygodnia…

 

I dziś dotrzymuję słowa. Zacząć muszę od zacytowania dwu fragmentów z owego postu, zamieszczonego 21 czerwca na blogu „Pedagog” :

 

 

Od lat nikt nie jest w stanie wyegzekwować od nauczycieli i dyrektorów szkół publicznych tego, by w ostatnim tygodniu roku szkolnego miała w tych placówkach miejsce prawdziwa i rzetelna edukacja. To jest wprost skandaliczne i demoralizujące, że nauczyciele, także szkół prywatnych, lekceważą swoje obowiązki zawodowe nie prowadząc w tym tygodniu już żadnych zajęć dydaktycznych. Takiego poziomu nierzetelności pedagogicznej, nieuczciwości wobec dzieci i młodzieży nie powinno się tolerować.[…]

 

Kwitnie biurokracja a więdnie edukacja. W ten oto sposób nauczyciele demoralizują dzieci i młodzież, bo o ile w trakcie roku szkolnego oceniali zachowania swoich podopiecznych także w zakresie ich stosunku do uczenia się czy nawet szkoły, tak teraz pokazują, że w pewnych okolicznościach można wszystko pozorować, udawać, a nawet jawnie demonstrować lekceważenie własnych obowiązków. […]

 

 

 

Ton godny prokuratora generalnego! Tylko… tylko czy w tej konkretnej sytuacji są po temu jakiekolwiek racjonalne powody? Jakież argumenty, oparte na zweryfikowanych pod względem związków przyczynowo-skutkowych faktach, upoważniają autora tych słów do takich, uogólniających, oskarżeń?

 

Jest mi smutno, że muszę to stwierdzić: nie spodziewałem się, że osoba z tytułem profesora, o tak znaczącej w środowisku pedagogów pozycji, napisze tekst, godny jakiegoś młodego, politycznie zindoktrynowanego dziennikarza-publicysty… (Znam kogoś, kto użyłby tu słowa „dziennikarzyny”)

 

Ale po kolei:

 

 

Po pierwsze: Na podstawie jakich informacji (nie śmiem pytać – badań) prof. Śliwerski, choć sprytnie uniknął słów „wszyscy”, „wszędzie” i „zawsze”, sugeruje, że ten  krytykowany przez niego stan pozorowania, udawania,  jawnego demonstrowania lekceważenia własnych obowiązków jest powszechny – bez względu na to, czy jest to szkoła publiczna czy prywatna? Ja sam znam szkoły, w których zajęcia, choć może nie będące do końca „dydaktycznymi”  (w ortodoksyjnym tego słowa znaczeniu), ale „edukacyjne”, odbywały się do czwartku,19 czerwca, włącznie. A Czytelnicy zapewne mogliby podać  jeszcze wiele, wiele innych takich  przykładów…

 

 Po drugie: Co Autor miał na myśli piszący te słowa: „Od lat nikt nie jest w stanie wyegzekwować od nauczycieli i dyrektorów szkół publicznych tego, by w ostatnim tygodniu roku szkolnego miała w tych placówkach miejsce prawdziwa i rzetelna edukacja.”? Po ich  przeczytaniu można przyjąć dwie hipotezy: albo prof. Śliwerski nie ma zielonego pojęcia o utrwalonych mechanizmach prawno-proceduralnych, powodujących, że szkolna machina do wydawania świadectw nie potrzebuje już uczniów w ostatniej fazie tego procesu, opisanego precyzyjnie w ustawie i  rozporządzeniu „o ocenianiu, klasyfikowaniu i promowaniu uczniów”, albo… albo wie o tym wszystkim, a jedynie nie potrafi (lub nie chce) określić tych przyczyn, które powodują ową – zgodzę się – patologiczną sytuację. Bo wtedy musiałby poszukać przyczyn także w we własnym środowisku, w fatalnym, nieprzystającym do wyzwań współczesności, procesie kształcenia nauczycieli… Od razu dodam: wiem, że nie we wszystkich szkołach wyższych tak się dzieje…

 

Po trzecie: Jeśli napisało się:„Kwitnie biurokracja a więdnie edukacja. W ten oto sposób nauczyciele demoralizują dzieci i młodzież”, to wypadałoby  nie poprzestać na oskarżeniu nauczycieli, którzy tak naprawdę są także ofiarami tego systemu   i – w aktualnych strukturach – niewiele od nich zależy. Stan taki będzie trwał tak długo, jak długo nie zbuntują się przeciw oficjalnemu systemowi edukacji i nie przekształcą swych szkół w których pracują w szkoły uczących się uczniów. Dopiero odejście od modelu szkół nauczających (transmisyjnych), gdzie wartościami na których przede wszystkim zależy uczniom, ich rodzicom – a przez to także nauczycielom –  są oceny: cząstkowe, semestralne i roczne, a w końcowym rozrachunku – punkty na egzaminach końcowych i zastąpienie ich szkołami, które staną się środowiskami wspierającymi autonomiczny, podmiotowo sterowany samorozwój ucznia może coś w tej sprawie zmienić. Tylko taka zmiana, niekoniecznie zadekretowana centralnie przez jakiekolwiek władze, może doprowadzić do zmiany priorytetów i wtedy  uczniowie nie będą do szkół przychodzili po stopnie, a po wiedzę i umiejętności – po kompetencje, a w szkołach zawodowych – po kwalifikacje.  Wtedy może doczekamy także (no – zapewne już nie za mojego życia!) sytuacji, gdy uczniowie nie tylko będą aktywni do ostatniego dnia zajęć lekcyjnych, ale  – może nawet – nie będą chcieli mieć aż tylu tygodni wakacji…

 

A gdy nastanie ten czas nie tylko nie będzie powodu do pisania takich postów, ale przede wszystkim pod znakiem zapytania stanie potrzeba istnienia ministerstwa od edukacji, a kuratoria będą znanym tylko „najstarszym góralom” urzędem, o którym  będą dowiadywali się „naprawdę studiujący studenci”, zgłębiający wiedzę z „Historia wychowania”…

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź