Kończący się tydzień upłynął w „Obserwatorium Edukacji” z dominacją problematyki oddolnych inicjatyw, których celem jest „wyjmowanie kolejnych cegieł z pruskiego muru XVIII-wiecznego modelu edukacji”. O tym były relacje z łódzkiego spotkania ruchu „Budzących Się Szkół’, wywiad z dr. Żylińską, a także podkast, którego treścią była rozmowa Państwa Sowińskich z Joanną Białobrzeską – dyrektorką Prywatnej Szkoły Podstawowej nr 98 w Warszawie. Także w tym nurcie mieści się, choć miejscem tamtej akcji nie jest Polska, informacja o tegorocznej zdobywczyni „Nauczycielskiego Nobla” – Andrii Zafirakou, nauczycielce z Alperton Community College, szkole działającej na peryferiach Wielkiego Londynu. Na tym tle proponuję powrócić jeszcze pamięcią do „tematu tygodnia”, który w dniach 12 – 14 marca wystąpił w kilku materiałach, a który został zapoczątkowany publikacją autorstwa Sławka Kińczyka: „Bunt w ursynowskiej podstawówce. „Tato, czemu pani dyrektor kłamie?”, zamieszczoną na stronie „halo Ursynów.pl”.
Rozmyślam o tym, o czym za chwilę przeczytacie, już od tamtego dnia – od 12. marca, gdy zapoznałem się z owym tekstem o pani dyrektor warszawskiej Szkoły Podstawowej nr 323, z którego jawi się obraz „niosącej kaganek odnowy” pani dyrektor Wioletty Krzyżanowskiej i ujawniających swój sprzeciw wobec jej działań nauczycieli i rodziców. Dodatkowej „oliwy do ognia” moich rozterek dolała „obserwacja uczestnicząca” łódzkiego spotkania „Budzących Się Szkół”, a zwłasz- cza roli, jaką w prezentowaniu doświadczeń „reklamujących się” tam szkół odgrywały dyrektorki, a jaką – nauczycielki owych placówek.
Pora sprecyzować problem, który tak mnie zaintrygował. Oto jego werbalizacja: Co jest decydującym czynnikiem sprawczym skutecznego wdrażania innowacji dydaktycznych do pracy konkretnych szkół: dyrektor, który potrafi przekonać (uwieść) do nowych idei i praktyk dydaktycznych znaczącą większość rady pedagogicznej kierowanej przez siebie szkoły, czy może dyrektor, który wykorzystując swe formalne uprawnienia, narzuca „swoim” nauczycielom innowacje, które uważa za promujące szkołę, często także używa ich jako trampoliny osobistej kariery?
Wbrew pozorom odpowiedź – jak jest – wcale nie jest taka oczywista. Obie sytuacje zilustruję przykładami dwu szkół publicznych, gdyż w przypadku szkół prywatnych rzecz ma się zasadniczo inaczej. Tam właściciel o wszystkim decyduje, o wiele łatwiej jest do obranego modelu edukacji rekrutować popierającą go kadrę, także rodzice zapisują tam swe dzieci dobrowolnie, wiedząc „w co wchodzą”.
W szkołach publicznych, w zakresie zatrudniania nauczycieli i powoływania dyrektora, funkcjonuje prawo oświatowe, w tym Karta Nauczyciela, ale także dwubiegunowy (kurator – organ prowadzący), hierarchiczny system władzy oświatowej, zaś uczniowie i ich rodzice – w przypadku szkół podstawowych – są w zasadzie przypisani zgodnie z rejonem tej szkoły.
I właśnie w takich realiach działa zarówno pani dyrektor Krzyżanowska w Ursynowskiej podstawówce przy ul. Hirszfelda, jak i pani dyrektor Będzińska-Wosik w łódzkiej SP nr 81, która była gospodarzem ostatniego spotkania BSSz. Nie będę tu obszernie wykazywać różnic w strategii działania obu pań. Podkreślę jedynie najbardziej znaczące dla sytuacji w obu tych szkołach różnice: w szkole warszawskiej – tak ja to widzę na podstawie dostępnych relacji – dyrektorka jest typem autorytarnego szefa-wodza, zaś w łódzkiej – dyrektor Będzińska-Wosik, to dyrektor-lider. W obu przypadkach, zwłaszcza przy powierzchownym oglądzie, osobą grającą „pierwsze skrzypce”, najczęściej prezentującą się medialnie, są dyrektorki. Aby dotrzeć do całej prawdy o stosowanym przez każdą z tych osób stylu kierowania trzeba wejść w głąb tych organizacji, poznać rodzaje relacji dyrektor – rada pedagogiczna (partnerska, czy „służbowa”), używane przez dyrektora sposoby (techniki?) motywowania (wywierania wpływu) nauczycieli do przechodzenia z klasycznego, podającego, na wspierający uczniów w aktywnym uczeniu się system pracy, a także – czy ma tam miejsce stopniowa decentralizacja i „kolektywi- zacja” procesów sterowania realizowaną w szkole „rewolucją” dydaktyczną, czy może przez cały ten czas dyrektor zarządza nią autorytarnie, dążąc do tego, aby na zewnątrz promować siebie, jako jedyny symbol zmiany.
Najbardziej dostrzegalnym wskaźnikiem tego jak w konkretnej szkole jest naprawdę, są – pojawiające się lub nie – skargi i protesty rodziców. Bywa, że także są to skargi, kierowane do mediów, ale i do organu prowadzącego, których autorami są nauczyciele. Ale może się tak zdarzyć, że ostatecznym sprawdzianem tego, czy szkoła – jako środowisko wychowawcze (nauczyciele, uczniowie i ich rodzice) – stała się na trwale placówką, w której panuje klimat wspierania rozwoju i aktyw- ności uczniów w ich drodze ku wiedzy i trenowaniu kompetencji społecznych, jest jej przetrwanie w tym stanie nawet wtedy, gdy – z różnych wszak przyczyn – dojdzie tam do zmiany na stanowisku dyrektora.
Bo w ludzkiej naturze już tak jest, że jeśli sami dochodzimy, nawet w wyniku zewnętrznej inspiracji, do określonych przekonań, to będziemy im wierni, także w niesprzyjających okolicznościach. Natomiast działając pod przymusem, nawet gdyby to była tylko „miękka” forma nacisku, oparta na skłonności niektórych ludzi do „konformistycznej uległości”, kiedy tylko owa presja znika – ludzie najczęściej zdradzają narzucone im poglądy i porzucają tak naprawdę nie zasymilowane przez nich formy pracy.
Bo z niewolnika nie ma robotnika!
To wszystko co powyżej napisałem, to takie rozważania „starego praktyka” pod wpływem informacji o tym jak wprowadzane są w niektórych szkołach innowacje edukacyjne. I taki mój autorski „przypis” do tekstu, zatytułowanego „Misja Budzącej się szkoły”, zamieszczonego na stronie „Budząca się Szkoła”.
Włodzisław Kuzitowicz