Znowu moje słabowite ostatnio zdrowie nie tylko wyłączyło mnie z wszelkich wyjazdów poza miejsce zamieszkania, to jeszcze sobotni nawrót przykrych objawów choroby skutecznie uniemożliwił mi jakąkolwiek pracę przy komputerze – w tym napisanie cotygodniowego felietonu. Nadrabiam tę zaległość gdy tylko gorączka i inne uciążliwe objawy ustąpiły (leki zaczęły działać) i kończę dziś, rozpoczęty wczoraj, tekst. Bo podjąłem – heroicznie – taką próbę!
Zeszłotygodniowy felieton zakończyłem wezwaniem do uczestniczenia w protestach przeciw przygotowywanej reformie likwidującej gimnazja – „żeby nie było im za dobrze”. Bo w skuteczność zablokowania tymi protestami planu zburzenia naszego systemu szkolnego, jak napisałem, nie wierzę. Napisałem wtedy także, iż nie wierzę w wyjście na ulice przeciw reformie edukacji choćby tylko pięćdziesięciu tysięcy Polaków.
Obiektywne ustalenie liczby uczestników wczorajszego warszawskiego protestu, jak to ostatni zdarza się regularnie, okazało się dla niektórych bardzo trudne. Nadzorowana przez ministra Brudzińskiego policja o godz. 13 podała komunikat o 15 tys. uczestników, warszawski Ratusz (?) – o 30 tys., a ZNP określił liczbę uczestników na 50 tysięcy. Słyszałem także taką wypowiedź prezesa Broniarza, wygłoszoną jeszcze na Placu Piłsudskiego, że ok. 33 tysiące osób miało opłacone ubezpieczenie na podróż do Warszawy i że dotarła do niego wiadomość, iż duża liczba autokarów utknęła w korkach i ich pasażerowie dołączą do manifestacji później. Wniosek z tego oczywisty: wszyscy, którzy ubezpieczyli się na drogę do Stolicy, prędzej czy później tam dotarli. Nie przeszacuję chyba, jeśli powiem, że – mimo złej pogody – w wiecach i przemarszu wzięło udział przynajmniej kilka tysięcy warszawiaków. Myślę też, że było także bardzo wielu nauczycieli i ich przyjaciół, którzy docierali do Warszawy własnymi samochodami lub pociągami i komunikacją autobusową. Wszystko to sumuje się właśnie na owe około 50 tysięcy uczestników protestu. Pośrednim potwierdzeniem tej liczby jest czas, jaki jego uczestnicy potrzebowali na przejście całej trasy, aż pod Sejm.
No cóż, muszę się przyznać, że okazałem się „człowiekiem małej wiary”! Ale, jednak, do liczby na jaką oszacowano uczestników „czarnego protestu” dużo jeszcze zabrakło…
Nie tylko ta ilość protestujących – nadal tak twierdzę – nie będzie dla rządzących bodźcem do rozważenia decyzji o odstąpieniu, przynajmniej na jakiś czas, od reformy. Mam także obawy, że dobór osób występujących podczas wiecu na Placu Piłsudskiego może zadziałać na decydentów „dobrej zmiany” przeciwnie do intencji protestujących. Myślę tu o wypowiedziach niektórych polityków, których obecność na wiecu dostarczy rządowi argumentów, iż protest ten był sterowany przez opozycję. Myślę także o występujących absolwentach gimnazjów, którzy zamiast opisywać jakim to środowiskiem wspierającym ich rozwój były te szkoły opowiadali do jakich to dobrych liceów i na jakie studia się dostali. A przecież to żaden argument – od zawsze, nawet z najgorszych szkół, uczniowie którym zależało (i którym rodzice pomagali opłacając korepetycje) do dobrych szkół i na studia dostawali się. I, moim zdaniem, stanowczo za mało było tam wystąpień uczniów, absolwentów i rodziców gimnazjów z terenów wiejskich. To w nich jest główna siła argumentów za celowością dalszego istnienia gimnazjów!
Wzruszyli mnie także prezydenci miast, którzy zapewniali, że „będziemy z wami aż do końca!” Nie wiem jak Wam, ale mnie takie zapewnienie kojarzy się z małżeńską przysięgą „że cię nie opuszczę aż do śmierci”.
Z tą kredą to także nie był najszczęśliwszy pomysł. Po pierwsze – kreda już od dość dawna jest symbolem konserwatywnej, nienadążającej za technologiami współczesności, szkoły. Obwieściła to już przed pięcioma laty Aleksandra Pezda w swej książce „Koniec epoki kredy”. Po drugie – myślę że nie tylko dla mnie nie było zrozumiałe czego symbolem miał być ten kopiec usypany przed Sejmem z owej zniesionej przez protestujących kredy. Tym bardziej, że ekipa robotników (nie wiem czy wynajętych przez organizatorów czy były to służby porządkowe miasta) załadowała to wszystko do kontenera i gdzieś wywiozła, zanim jeszcze ostatni manifestanci opuścili Warszawę. Zamiast jednoznacznego, „krzyczącego” symbolu – kolejna okazja do złośliwych komentarzy…
Reasumując: protest się udał – ale jedynie jako krzyk bezsilnych krzywdzonych. Nadal twierdzę, że nie będzie on miał żadnego wpływu na „walec legislacyjny” pisowskiej większości w Sejmie i Senacie i nie skłoni on Prezydenta do zawetowania ustaw otwierających prawną drogę do realizacji chorego pomysłu, sprowadzającego się do niszczenia dobrego, sprawdzonego systemu i budowania w to miejsce skansenu przeszłości.
A co do zapowiadanej przez władze ZNP akcji strajkowej, to po pierwsze – jest na to już bardzo późno (ustawy nabiorą mocy prawnej jeszcze w tym roku), a po drugie – strajk może być „sprzedany” przez Rząd jako „wkładanie kija w szprychy przez lewicowy związek zawodowy, który przecież nie reprezentuje całej społeczności nauczycieli”. A poza tym może być interpretowany głównie jako obrona miejsc pracy, a nie jako protest całego społeczeństwa sprzeciwiającego się reformie jako takiej. No, chyba że byłby to okupacyjny strajk powszechny (wszystkie typy szkół, nie tylko gimnazja) z bardzo licznym udziałem rodziców, którzy razem ze swymi dziećmi uczestniczyliby w nim i w tym samym czasie, gdy ich dzieci miałyby zajęcia (ale nie planowe lekcyjne) w cyklu zajęć ukazujących prawdę o polskich gimnazjach, o oszustwie tzw. „debat” – wojewódzkich i eksperckich oraz fikcji solidnej pracy nad podstawami programowymi i podręcznikami.
Włodzisław Kuzitowicz