Trudno jest pisać felieton w niedzielę, kiedy „Orły Nawałki” grają w Nicei swój pierwszy mecz w mistrzostwach Europy „Euro 2016”. Zakładam, że jednak nie wszyscy potencjalni czytelnicy tego felietonu mają w tym czasie „zawężone pole świadomości”, a i ja interesuję się tym karnawałem kibicowskich nacjonalizmów, tolerowanym nawet przez mainsreamowe elity, jedynie w ograniczonym zakresie.

 

Nie będę dziś podejmował żadnego tematu, który wciągnąłby mnie na kilka tysięcy znaków, a ograniczę się do niezbyt kontrowersyjnego, jakim będą moje refleksje wokół obserwowanej, od dawna  narastającej, fali wszelakich konferencji. Słownik wyrazów obcych (PWN 2004) podaje wiele znaczeń tego słowa, z których ja przytoczę tę, którą będę się posługiwał w dalszym wywodzie: Konferencja – to „spotkanie przedstawicieli jakichś instytucji lub organizacji w celu omówienia określonych zagadnień  i podjęcia uchwał; narada.”  Słownik podaje też co oznacza słowo konferować: „Obradować nad określonym problemem; naradzać się”.  Aby dopełnić te słownikowe odniesienia zacytuję jeszcze definicję kolejnego „modnego” słowa z tego obszaru, jakim jest „panel” – oczywiście nie podłogowy, ani  sterowniczy. Ten sam słownik podaje, że panel, to „publiczna dyskusja na określony temat prowadzona  przez specjalistów z różnych dziedzin, ludzi różnych zawodów i orientacji w celu przedstawienia odmiennych punktów widzenia.” I jeszcze ostatnie, szczególnie ulubione przez naszą najnowszą minister, „panią profesor od polskiego” – Annę Zalewską, słowo: Debata. To samo źródło tak ją definiuje: „Poważna i długa dyskusja na ważny temat; obrady.” Pozostaje jeszcze upewnić się czy każda sytuacja, określana mianem dyskusja jest nią w rzeczywistości. Otóż ten sam słownik nie zawiera tego słowa (czyżby autorzy uznali, że to nie wyraz obcy?), podaje natomiast definicję pojęcia „dyskurs”, które definiuje jako „dyskusję, w której poważny temat omawiany jest  w sposób uporządkowany i logiczny”.  Pozostaje sprawdzić znaczenie słowa „dyskusja” w słowniku współczesnego języka polskiego (Słownik 100 tysięcy potrzebnych słów, red. J. Bralczyk, PWN 2008), który podaje, że jest to „ustna lub pisemna wymiana zdań na jakiś temat mająca prowadzić do wspólnych wniosków.” Może jeszcze upewnimy się, co to „obrady”. Prof. Bralczyk zaakceptował taką tego definicję: „Wspólne omawianie spraw o charakterze publicznym”.

 

Po co te wszystkie słownikowe odwołania? Aby, po raz nie wiem już który, wykazać jak bardzo praktyka różni się od teorii…  Uświadamiałem to sobie podczas nieomal wszystkich moich obecności (bo nie uczestnictwa) w relacjonowanych później na stroni OE konferencjach i debatach. Ze szczególną mocą odczuwałem ten dysonans podczas opisanej obszernie11 kwietnia „Wojewódzkiej debacie oświatowej” – z udziałem wiceministra Kopcia, później także 23 maja, w pięknej auli ZSP nr 19, gdzie odbyła się, z udziałem Łódzkiego Kuratora Oświaty – także tak nazwana – debata poświęcona zebraniu opinii środowiska dyrektorów szkół i innych placówek oświatowych na temat przygotowywanych przez MEN zmian w organizacji nadzoru pedagogicznego. Ostatnio takie wątpliwości co do tego, czy nazwa tego spotkania – konferencja – jest adekwatna do obserwowanej rzeczywistości, opadły mnie w miniony wtorek, gdy obserwowałem pierwszą część konferencji „Innowacje w edukacji 2016″ – także z udziałem (niespełna godzinnym) pana kuratora Wierzchowskiego. Zacznę więc od tego eventu, bo wszystko jeszcze mam „na świeżo” w pamięci.

 

Otóż nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości fakt, iż spotkanie to nie było konferencją (bo nie zostało zorganizowane w celu omówienia określonych zagadnień i podjęcia uchwał) i nie konferowano tam, to znaczy nie „obradowano nad określonym problemem, nie  naradzano się”. Zaproszeni nauczyciele zostali tam zgromadzeni wyłącznie po to, aby wysłuchali kilku wykładów i prelekcji, których treści bez wątpienia równie dobrze (albo i lepiej) mogli przyswoić sobie z powszechnie dostępnych w Internecie źródeł. Tym bardziej, iż byli to głównie nauczyciele informatyki – przyzwyczajeni do konkretów, zdobywanych podczas warsztatów, a nie w postaci wiedzy podawanej w konwencji średniowiecznego uniwersytetu lub pruskiej freblówki.

 

Odniosłem wrażenie (nie po raz pierwszy, ale tam szczególnie wyraźnie „przyszło mi to do głowy”,), że konferencja ta, i wiele jej podobnych, zwołana została nie dla dobra jej uczestników, a organizatorów – by się mogli tam pokazać i wykazać – oraz (pewnie nie wszystkich, ale niektórych) wykładowców, którzy w ten sposób wzbogacili swoje CV, a i ego także.

 

Jeśli zaś idzie o obie zwizytowane przeze mnie tzw. „debaty”, to może w swych modelowych założeniach spełniały one podstawowe cechy tej formy zbiorowej wymiany poglądów (poważna i długa dyskusja na ważny temat), ale w praktyce nie dostrzegłem tam realnych szans na „wymianę zdań na zadany temat, mającą prowadzić do wspólnych wniosków.” Także owa wojewódzka debata, która w programie miała dyskusję w formule panelu, to w niewielkim stopniu owe „panele” mieściły się w definicji tej formy debaty. Była ona co prawda toczona  publicznie, na określony, a właściwie „zadany” przez organizatorów temat, ale czy zawsze prowadzili ją  „specjaliści z różnych dziedzin, ludzie różnych zawodów i orientacji w celu przedstawienia odmiennych punktów widzenia”, tego już nie jestem pewien. Uzasadnienie obu tych opinii  znajdziecie w moich relacjach z tych wydarzeń.

 

Reasumując: tak jak „demokracja ludowa” nie miała nic wspólnego z wolą większości obywateli, tak i owe debaty, dyskusje panelowe i konferencje maja niewiele wspólnego z rzeczywistym dyskutowaniem z oświatowym „ludem” projektów władzy. Ów „lud” jest potrzebny na owych mitingach jedynie po to, aby swoją na nich obecnością legitymizować wnioski, jakie – wcześniej już zredagowane – są ogłaszane po ich zakończeniu, jako owoc owych „debat”.

 

Im dłużej na ten cały „teatr” patrzę, tym mniej mam złudzeń co do szans na jakikolwiek realny wpływ dziesiątków tysięcy nauczycieli na kształt polskiej edukacji. Władza, a zwłaszcza ta – pisowska – już dawno zdecydowała co będzie dobre dla naszych szkół i ich uczniów. A poza tym jest jeszcze jeden czynnik determinujący mój sceptycyzm: wszak nie od dziś znamy takie „panie od polskiego”, które nie mają wątpliwości, że „Słowacki wielkim poetą był” i tylko one najlepiej wiedzą „co autor miał na myśli”…

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

P.s.

Felieton napisałem jeszcze przed godziną 18. Mecz, oczywiście, oglądałem. Miło było patrzeć jak ktoś dochodzi do sukcesu działaniem, a nie gadaniem…

 

 

 

 

 



Zostaw odpowiedź