W zakończeniu drugiej części VI rozdziału mojego eseju wspomnieniowego „Między starymi a nowymi czasy w WPW-Z”, po tym jak poinformowałem, że w konsekwencji przegranego konkursu na stanowisko dyrektora Specjalistycznej Poradni Pedagogiczno-Psychologicznej Doradztwa Zawodowego i dla Dzieci z Wadami Rozwojowymi”, na własną prośbę, zostałem zwolniony z dniem 30 września 1992 roku z funkcji p.o. dyrektora tej placówki, napisałem: „…w dniu 2 listopada nowa dyrektorka udzieliła mi urlopu wypoczynkowego za rok 1992 (w dniach 3 – 26 listopada) oraz 4 dni urlopu bezpłatnego (27 – 30 listopada). Dzięki temu nie musiałem już bywać w poradni w roli pracownika, podlegającego władzy nowej pani dyrektor. A co w tym czasie robiłem i jak potoczyły się moje dalsze losy zawodowe – o tym będzie w kolejnym – VII rozdziale moich wspomnień.”
Co niniejszym czynię.
Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że nie była to dla mnie sytuacja komfortowa. Oczywiście każdego kolejnego dnia tego urlopu podejmowałem próby poszukiwania nowej pracy, pracy, która będzie mieściła się zarówno w zakresie moich kwalifikacji, jak i – nie ukrywam – pewnych, niewygórowanych, aspiracji. A nie było to łatwe na rynku pracy placówek oświatowych, w których ruchy kadrowe odbywają się, z zasady w czasie wakacji i z początkiem roku szkolnego wszystko jest już zapięte na ostatni guzik.
.
W tej trudnej sytuacji pierwsza podała mi rękę ta sama osoba, która latem 1987 roku skutecznie zarekomendowała mnie ówczesnemu dyrektorowi łódzkiego IKN ODN – doktorowi Marianowi Lelonkowi, dzięki czemu mogłem przez rok pracować tam w dwu rolach: jako nauczyciel-metodyk ds. pdż – na całym etacie i wykładowca na kursach kwalifikacyjnych – na 1/2 etatu. Tą osobą była ówczesna wicedyrektorka IKN ODN w Łodzi, teraz już dyrektorka Wojewódzkiego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli – dr Grażyna Tadeusiewicz.
Foto: www.ahe.lodz.pl/dydaktyk/1726/dr-grazyna-tadeusiewicz
Dr Grażyna Tadeusiewicz – w latach 1992 – 2010 dyrektorka Wojewódzkiego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli w Łodzi
Już z dniem 1 października podpisała ona ze mną umowę o pracę na stanowisko nauczyciela-konsultanta – w wymiarze 1/2 etatu. Tak naprawdę do moich obowiązków (w generalnie nienormowanych godzinach pracy, zależnych głównie od realizowanych zadań) należało pełnienie raz w tygodniu stałych dyżurów konsultacyjnych dla nauczycieli oraz… prowadzenie zajęć na kursach kwalifikacyjnych. Wybaczcie, ale zatarło się już w mojej pamięci w zakresie jakich to problemów byłem konsultantem – może ponownie przysposobienie do życia w rodzinie, może praca opiekuńczo-wychowawcza, może wychowanie resocjalizacyjne – nie pamiętam.
Dzięki tej przyjacielskiej inicjatywie dwa ważne wówczas dla mnie problemy miałem rozwiązane: miałem zajęcie, które lubiłem, które choć częściowo wypełniało mi czas, a już wkrótce – po rozwiązaniu umowy o pracę z poradnią – możliwość kontynuowania stażu pracy nauczycielskiej.
Ale praca w ODN nie przeszkadzała mi w kontynuowaniu poszukiwań docelowego miejsca pracy. A z tym, jak już napisałem, nie było łatwo…
Aż pewnego dnia, idąc z przystanku autobusowego do domu spotkałem… moją byłą studentkę z czasów pracy na UŁ. Była ona z tego rocznika studentów pedagogiki opiekuńczej, z którego rekrutowali się uczestnicy mojego drugiego obozu naukowego w Bielsku-Bialej, tego we wrześniu 1977 roku. I ona także była na tym obozie. Po ukończeniu studiów podjęła pracę w Towarzystwie Przyjaciół Dzieci, aktualnie pełniła tam odpowiedzialną funkcję dyrektorki biura Zarządu Wojewódzkiego. Nie wiedziałem o tym – aż do tej chwili.
Jako że po wyjściu za mąż, już w latach osiemdziesiątych, zamieszkała na tym samym osiedlu, na którym ja mieszkałem od 1977 roku – stąd to nasze spotkanie.
Po powitaniu popatrzyła na mnie i zapytała: Czemu pan taki smutny? Więc opowiedziałem jej o najnowszych wydarzeniach w moim życiu zawodowym, że szukam pracy i – jak dotąd – nic nie znalazłem. I wtedy ona, bez chwili wahania, oświadczyła: To się dobrze składa, bo ja właśnie szukam odpowiedniej osoby na funkcję kierownika Środowiskowego Ogniska Wychowawczego TPD na Widzewie-Wschodzie.
I dopiero wtedy dowiedziałem się, że jest ona dyrektorką Biura Zarządu Wojewódzkiego TPD i z tego tytułu zna sytuację we wszystkich oddziałach dzielnicowych w Łodzi. Od razu ustaliliśmy, że ona skontaktuje się z Zarządem Dzielnicowym TPD na Widzewie, a ja mam zadzwonić tam i rozmawiać w sprawie zatrudnienia z panią Ireną Choińską, która jest tam sekretarzem Zarządu Dzielnicowego.
Dalej wszystko potoczyło się sprawnie – dowiedziałem się, że kierownikiem Ogniska TPD mogę zostać na zasadzie oddelegowania, to znaczy zachowując stosunek pracy z poradnią, której dyrektorka powinna udzielić mi urlopu bezpłatnego do pracy w TPD. W tym celu dostałem odpowiednie pismo, w którym Zarząd Dzielnicowy TPD Łódź-Widzew prosi o udzielenie takiego urlopu. Tak się też stało i z dniem 1 grudnia 1992 roku przekroczyłem progi Środowiskowego Ogniska Wychowawczego TPD przy ul. Gorkiego.
Na parterze tego wieżowca (zaznaczono niebieską obwódką okna tych pomieszczeń) działało Środowiskowe Ognisko Wychowawcze TPD, którego kierownikiem zostałem z dniem 1 grudnia 1992 roku. (Zdjęcie współczesne)
Ognisko mieściło się na parterze typowego wieżowca z lat siedemdziesiątych – w dwu połączonych mieszkaniach, zaadoptowanych do potrzeb świetlicy środowiskowej. Działało ono – oczywiście – w godzinach popołudniowo-wieczornych. Przychodzili tam uczniowie starszych klas pobliskiej Szkoły Podstawowej nr 198 z ulicy Czajkowskiego – głównie chłopcy. To dla nich stał tam stół do ping ponga i „piłkarzyki”. Pamiętam, że był także telewizor – i to chyba było wszystko. Po rozpoznaniu sytuacji niezwłocznie podjąłem decyzję i po uzyskaniu środków, oczywiście od zarządu TPD, natychmiast ją zrealizowałem. Był to zakup najnowszego modelu komputera, na którym podopieczni ogniska mogli oddawać się, już wtedy popularnej formie rozrywki, jaką były pierwsze gry komputerowe.
Nie pracowałem tam sam. Zatrudniona była jeszcze jedna osoba – kobieta w wieku emerytalnym. Kolejną moją decyzją było uzyskanie zgody władz na zatrudnienie, choćby na pół etatu, jeszcze jednej osoby która lepiej znalazłaby wspólny język z młodzieżą – zwłaszcza z chłopakami. Ja czułem się na to już trochę za stary… I wtedy przypomniałem sobie sytuację ze zorganizowanej przez dra Bogusława Śliwerskiego Międzynarodowej Konferencji „Edukacja alternatywna. „Dylematy teorii i praktyki”, która w dniach 15 – 17 października tego roku odbyła się w ośrodku konferencyjnym w Dobieszkowie. Przypomniałem sobie, że uczestniczył w niej pewien student UŁ, który w dyskusji po jednym z referatów zabrał głos w tak nonkonformistyczny wobec prezentowanych tam teorii antypedagogiki sposób, że zwrócił moją uwagę na tyle, iż postanowiłem go bliżej poznać.
Wtedy dowiedziałem się, że jest studentem III roku pedagogiki kulturalno-oświatowej, że jest instruktorem ZHP i że ma na imię Witosław, co mnie Włodzisławowi szczególnie utkwiło w pamięci. Także jego nazwisko Madej nie było mi obce – przypominam, że tak nazywał się przyboczny mojej drużyny zuchów ze Złotna, w którego rodziców gospodarstwie rolnym, na strychu obory, moje zuchy spotkały Pana Twardowskiego. Dalsze wydarzenia każą mi przyjąć, że musieliśmy wtedy wymienić numery telefonów..
.
Dlatego gdy tylko uznałem że potrzebna jest tutaj „świeża krew” – natychmiast pomyślałem,iże muszę namówić do tej pracy owego studenta-harcerza. Po nawiązaniu kontaktu i przedłożeniu mu mojej oferty spotkałem się z jego pozytywną reakcją. Pozostało tylko załatwić wszystkie formalności z panią Ireną Choińską w Zarządzie Dzielnicowym TPD.
Mój plan został niezwłocznie zrealizowany i Witek (bo taką wersję swojego imienia pozwalał na co dzień używać) podjął pracę. Zapowiadała się bardzo ciekawa przyszłość – jako owoc sojuszu doświadczenia z młodością…
Ale sytuacja ta nie trwała długo. Tym razem zwrotnicę torów po których potoczyła się moja dalsza aktywność zawodowa przerzucił Andrzej Domagała – w okresie gdy byłem dyrektorem WPW-Z psycholog zatrudniony na 1/2 etatu w Dziale orientacji zawodowej. Ale podstawowym miejscem jego pracy było Wojewódzkie Biuro Pracy, mieszczące się przy ulicy Wólczańskiej 49.
W czasie gdy ja byłem skoncentrowany na moich problemach, w obszarze Ministerstwa Pracy, którym kierował Jacek Kuroń, zaszły jakieś zmiany, w wyniku których mój dawny podwładny został dyrektorem łódzkiego Wojewódzkiego Biura Pracy. I pewnego dnia, w pierwszych dniach nowego 1993 roku, zadzwonił do mnie z propozycją nie do odrzucenia: proponuję stanowisko kierownika Wydziału Rynku Pracy. I wymienił kwotę miesięcznego wynagrodzenia…
Dziś już dokładnie nie pamiętam przez jakie procesy decyzyjne musiałem przejść zanim przyjąłem tę ofertę. Ale zapewne przeciw była świadomość, że nigdy nie miałem do czynienia z problemami bezrobocia, strukturą rynku pracy w Łodzi w trakcie szokowej terapii Balcerowicza. I nigdy nie pracowałem jako urzędnik. Natomiast za podjęciem tego wyzwania przemawiała nie tylko kwota wynagrodzenia, ale także miejsce i godziny pracy. Bo nie musiałbym jeździć z przesiadką na drugi koniec miasta i po południu byłbym w domu. No i jeszcze jedno, myślę że najbardziej decydujące. To samo, co „przećwiczyłem” już wielokrotnie: wyzwanie, możliwość wejścia w coś nieznanego, czego dotąd nie robiłem. Wszak było tak, gdy szedłem do pracy w ŁDK, później do domu dziecka, na uniwersytet, do ośrodka wychowawczego, gdy zdecydowałem się na dyrektorowanie w poradni wojewódzkiej. Dlaczego nie spróbować jeszcze raz?
I przyjąłem ofertę dyrektora Domagały. Czwartek 14 stycznia 1993 roku był ostatnim dniem mojej pracy w ognisku wychowawczym TPD na Widzewie Wschodzie. Załatwiając z panią Ireną Choińską formalności mojej rezygnacji z dalszej pracy w TPD, po zaledwie sześciu tygodniach, miałem poczucie, że sprawiłem kierownictwu tego stowarzyszenia zawód, że zapewne nie tego się spodziewali po kimś, kto to zatrudniony został w krytycznej dla siebie sytuacji. Ale nie robiono mi żadnych trudności z rozwiązaniem stosunku pracy na moją prośbę – bez okresu wypowiedzenia.
Gdy ja odszedłem z Ogniska, kierowniczką została owa starsza pani, zaś Witek Madej pracował tam jeszcze około dwu lat. A później, wraz z żoną, zostali rodziną zastępczą, a po latach przejęli po jego rodzicach rodzinny dom dziecka. Witek jest kierownikiem tej rodzinnej placówki opiekuńczo-wychowawczej do dzisiaj.
Mogę sobie pogratulować, że jakimś „siódmym zmysłem” tak trafnie zdiagnozowałem podczas naszego przypadkowego spotkania na konferencji w Dobieszkowie jego zdolności i predyspozycje do pracy opiekuńczo-wychowawczej…
Zwalniając się z pracy w TPD automatycznie kończyłem mój urlop bezpłatny w Poradni Specjalistycznej – udzielony mi na czas pracy w tym stowarzyszeniu, co równało się z koniecznością ostatecznego rozwiązania stosunku pracy także z tym pracodawcą. I wtedy bardzo, bardzo przydało się to moje zatrudnienie w WODN – nie traciłem ciągłości pracy, zaliczanej do stażu nauczycielskiego.
x x x
W tym miejscu (za tym widocznym w lewym dolnym rogu zdjęcia pałacykiem) była siedziba Wojewódzkiego Biura Pracy. Dziś, po inwestycjach z początku XXI wieku, wszystko tam wygląda inaczej…
Mówią, że „w piątek zły początek”, a ja do nowej pracy w Wojewódzkim Biurze Pracy stawiłem się właśnie w piątek, 15 stycznia, o godz. 7:00. Skąd miałem wiedzieć, że w tym przypadku owa przepowiednia się sprawdzi…
Ale nie będę uprzedzał faktów. Na razie byłem bardzo zmotywowany aby szybko rozeznać się w moich obowiązkach, poznać zespół którym miałem kierować w owym Wydziale rynku pracy i jak najszybciej dowiedzieć się z jakimi problemami łódzkiego rynku pracy przyjdzie mi się zmierzyć.
Niestety – po dwudziestu dziewięciu latach od tych wydarzeń bardzo niewiele faktów zostało w mojej pamięci. Pewnie także dlatego, że to wszystko czym musiałem zajmować się na tym nowym stanowisku pracy tak naprawdę było „nie z mojej bajki”. Przeto wybaczcie – dalsza opowieść będzie bardzo ogólnikowa, zawierająca jedynie kilka informacji.
Nie jestem także w stanie (w znacznym stopniu w konsekwencji przebytego mikroudaru mózgu) przypomnieć sobie jak nazywały się panie tworzące ów zespół pracowniczy, którym przyszło mi kierować. Były to osoby nieco młodsze ode mnie, ale mające już kilkuletni staż pracy w tym urzędzie i niezłe doświadczenie w realizacji zadań tego wydziału. Z jedną z nich, która zajmowała się doradztwem zawodowym, znaliśmy się jeszcze z czasów gdy byłem dyrektorem Poradni, gdyż bywała ona na organizowanych przez poradniany wydział orientacji zawodowej eventach. Wiele lat później, już z Internetu, dowiedziałem się, że została kierowniczką Ośrodka Doradztwa Zawodowego. Że kadra tego wydziału była bardzo kompetentna najlepiej świadczy fakt, iż po latach jedną z tych pań spotkałem w roli dyrektorki Powiatowego Urzędu Pracy przy ul. Milionowej w Łodzi.
Jak napisałem – nie jestem w stanie wymienić wszystkich zadań przypisanych kierowanemu przeze mnie wydziałowi, ale jedno z nich, które było mi merytorycznie najbliższe, pamiętam doskonale. A był to obowiązek organizowania kursów dla bezrobotnych, których celem było przekwalifikowanie ich na takie zawody, na które istniało zapotrzebowanie na łódzkim rynku pracy. I to mój wydział, a konkretnie ja, zatwierdzałem programy takich kursów, ich kadrę kształcącą i decydowałem swoim podpisem o ich uruchomieniu i – oczywiście – przeznaczeniu odpowiednich kwot na ich realizację.
Pamiętam, że bardzo często osobiście przeprowadzałem rozmowy z organizatorami takich kursów, w niektórych przypadkach wizytowałem siedziby podmiotów organizujących te szkolenia, sprawdzając bazę lokalową i zaplecze do praktycznej nauki zawodu. Jako kierownik Wydziału Rynku Pracy WUP, obok jego dyrektora – Andrzeja Domagały – uczestniczyłem w okresowych posiedzeniach Wojewódzkiej Rady Zatrudnienia. Tam spotykałem pracownika Kuratorium Oświaty – Jerzego Posmyka, który w czasach mojej pracy w Poradni był wizytatorem w Wydziale Szkół Zawodowych ŁKO, a teraz, jako dyrektor tego wydziału – reprezentował Kuratorium w tej Radzie. Piszę o tym nie bez powodu – wkrótce wyjaśni się dlaczego…
Mijały miesiące, których dni były wypełnione coraz to nowymi zadaniami. Aż nadszedł czerwiec. Nie zgłębiając oficjalnych i zakulisowych okoliczności tego wydarzenia powiem tylko, że nagle, bez zapowiedzi, nazwijmy to „w wyniku tajemnych okoliczności politycznych” , dowiedzieliśmy się, że Andrzej Domagała został odwołany ze stanowiska dyrektora WBP, a na jego miejsce przyszedł dotychczasowy dyrektor Miejskiego Biura Pracy w Pabianicach – człowiek „z innej opcji” niż nasz dotychczasowy szef.
Nie trudno zgadnąć co stało się w konsekwencji tej zmiany. Już po kilku dniach zostałem wezwany do nowego szefa, który bez owijania w bawełnę oświadczył mi, że zostaję ‚”w trybie natychmiastowym” zwolniony z mojej funkcji. Ale żebym się nie martwił, bo zostanę przeniesiony służbowo do Rejonowego Biura Pracy nr 1 przy ul. 1 Maja, na stanowisko kierownika działu (?) – z zachowaniem dotychczasowego uposażenia.
Decyzja została niezwłocznie wdrożona i z dniem 21 czerwca (to był wtorek!) zostałem pracownikiem tegoż RBP nr 1. Z pierwszego dnia mojej pracy w nowym miejscu zapamiętałem jedynie wielkie zakłopotanie, a jak się później dowiedziałem – także skrywaną obawą – kierowniczki tego RBP, która odebrała to moje przeniesienie jako wstęp do zastąpienia jej na stanowisku kierownika RBP nr 1. Była ona moim niespodziewanym przyjściem całkowicie zaskoczona i do niego zupełnie nieprzygotowana. Nie tylko nie było tam takiego wydziału, którego miałem być kierownikiem, ale nawet nie było przygotowanego stanowiska pracy. Skończyło się na tym, że przeprosiła mnie za tą sytuację i zarządziła wstawienie do jej gabinetu, przyniesionego z jakiegoś magazynku, małego, zakurzonego biureczka i krzesła…
Wróciwszy do domu miałem czas na spokojne zdiagnozowanie sytuacji i podjęcie decyzji. Skoro los po raz kolejny dał mi taki komunikat, powinienem go prawidłowo odczytać i adekwatnie zadziałać. Krótko mówiąc – postanowiłem „uciec” na zwolnienie chorobowe i szukać docelowego miejsca pracy. Z tym zwolnieniem nie miałem problemu, gdyż byłem pod stałą opieką ortopedy, miałem zdiagnozowane i udokumentowane dwie choroby przewlekłe: poważne zwyrodnienie kręgosłupa (odcinek L-S) oraz trwałe uszkodzenie (w wyniku poważnego urazu odniesinego przed paroma laty) kostek stawu kolanowego prawej nogi. Wystarczyło że do niego przyszedłem i poskarżyłem się na dokuczliwe bóle, aby bez problemu otrzymać L-4.
Pamiętam, że drugiego dnia pracy w tym nowym miejscu, po godzinie bezcelowego siedzenia za moim – już wytartym z kurzu, ale rozpaczliwie pustym biureczkiem, poprosiłem panią kierownik o to, abym mógł pójść do WBP, bo nie zabrałem osobistych drobiazgów z mojego biurka, a także mam jeszcze kilka niezakończonych spraw do załatwienia. Oczywiście chętnie się zgodziła, dodając, że nie muszę już wracać – mogę nawet, gdyby to było potrzebne, być tam także jutro – bylem ją o tym poinformował.
Na Wólczańską zajrzałem, faktycznie miałem tam jeszcze kilka dokumentów do przekazania nowemu kierownikowi, a także do zabrania z biurka kilka moich drobiazgów. A później poszedłem „w miasto”, a konkretnie – załatwić wizytę u ortopedy…
Na takich, akceptowanych przez nową szefową legalnych „wagarach” byłem jeszcze kilka dni, w czasie których doczekałem do wizyty lekarskiej i już mogłem – od 28 czerwca – przebywać na zwolnieniu…
Okres tego i następnych zwolnień przeznaczyłem – oczywiście – na poszukiwanie rozwiązania mojej sytuacji, czyli na poszukiwanie nowego miejsca zatrudnienia.
I po raz kolejny w moim życiu dał o sobie znać ów „Palec Boży”, lub – jak kto woli – przypadek. Bo zupełnym przypadkiem pewnego lipcowego dnia, w godzinach przedpołudniowych, spotkałem na ulicy… Jerzego Posmyka – jak już to napisałem – aktualnie dyrektora Wydziału Szkół Zawodowych w Łódzkim Kuratorium Oświaty. Na jego pytanie „Co słychać? To pan nie w pracy”? Opowiedziałem mu o tym co mi się przytrafiło w konsekwencji zmiany kierownictwa WBP i że właśnie szukam pracy.
I znowu, jak to już zdarzyło się w listopadzie podczas spotkania z Grażyną Kuras z biura TPD, usłyszałem: „To się świetnie składa, bo właśnie kurator ogłosił dwa konkursy na stanowisko dyrektorów dwu szkół zawodowych – Zespołu Szkół Mechanicznych na Al. Politechniki i Zespołu szkół Budowlanych z Kopcińskiego. Może pan wybrać szkołę i przystąpić do konkursu.”
Myślałem, że się przesłyszałem, więc zapytałem:„Tej Budowlanki przy kościele Św. Teresy?” Odpowiedział: „Tak. Dlaczego pan tak się dopytuje? Ja na to: „Bo byłem przed laty jej uczniem, tam zdobyłem mój pierwszy zawód murarza-tynkarza. Ale to byłoby piękne, gdybym teraz mógł zasiąść w gabinecie dyrektorskim, w którym siedział ten, z powodu którego odszedłem z tej szkoły w połowie pierwszej klasy trzyletniego technikum.”
Stanęło na tym, że podziękowałem mu za tę informację i oświadczyłem stanowczo, że na pewno przystąpię do konkursu na dyrektora „Budowlanki”.
Co było dalej możecie się domyślać, ale wszystko opowiem w kolejnym VIII rozdziale moich wspomnień, zatytułowanym „12 lat w „mojej” Budowlance”.
Włodzisław Kuzitowicz