Korzystając z wakacyjnej pory, gdy „gorących tematów”, które w trakcie roku szkolnego zwykle zajmowały miejsce na stronie „Obserwatorium Edukacji” jest mniej, postanowiłem raz w tygodniu prezentować jeden odcinek z serii moich „esejów wspomnieniowych”, których cykl zatytułowałem „Moje lata . . . dziewiąte”. Będę w nich wracał pamięcią do wydarzeń z okresu wakacji – począwszy od roku 1959 – które zasługują na ich przywołanie. I będą to, kolejno, wspomnienia z wakacji roku 1969, 1979, 1989… Jeszcze nie wiem, czy poświęcę także tekst wspomnieniom sprzed dziesięciu lat… Ale w każdym z tych wspomnień będzie coś takiego, co jak najbardziej pasuje do tradycyjnego profilu tematycznego tego redagowanego przeze mnie informatora edukacyjnego.
Co takiego godnego wspomnienia wydarzyło się w moim życiu przed 60-oma laty?
Tamtego lata moja złotniańska drużyna harcerska nie uczestniczyła w żadnym obozie, więc i ja zostałem bez zorganizowanej formy wakacyjnego wypoczynku. Kolonii letnich, w skali, takiej, jak to w późniejszych peerelowskich czasach bywało, władza jeszcze nie organizowała, a moich rodziców na wspólne ze mną wakacje nie było stać. Stąd wziął się pomysł, aby dać mi trochę kasy na przejazdy, i abym – po raz pierwszy w życiu samodzielnie (w wieku 15-u lat) – pojechał w odwiedziny do mamy krewnych w okolice dzisiejszego pogranicza Mazowsza i Podlasia. Ale po drodze miałem odwiedzić brata mamy, wujka Hipolita – nauczyciela, kierownika szkoły podstawowej w Janówku k.Starej Miłosnej – na wschód od Warszawy, miejsce, gdzie rozwidlają się szosy na Siedlce, Terespol i na Garwolin, Lublin. Dziś ten teren określany jest nazwą „Zakręt” i bezpośrednio sąsiaduje z zachodnią granicą warszawskiej dzielnicy Wesoła.
Wujek Hipolit Malinowski był tam kierownikiem małej czteroizbowej szkoły wiejskiej od niedawna…
Bo wcześniej – w latach 1949 – 1954 odsiedział cały zasądzony pięcioletni wyrok we Wronkach – za powojenną działalność w organizacji WiN (był szefem wywiadu Obwodu Zambrów, pseudonim „Łęk”)*, przedtem – w czasie wojny, walczył w oddziałach AK w okolicach Zambrowa. W 1947 roku wujek Hipolit wraz z żoną Heleną (też nauczycielką) przeprowadził się ze wsi Szepielaki, w której od przedwojny pracowali w małej wiejskiej szkółce, właśnie do owego Janówka. Ale i tam wkrótce znalazło go UB. Został aresztowany i po krótkim procesie – skazany na 5 lat ciężkiego więzienia we Wronkach. Po odbyciu kary wujek nie miał prawa wrócić do zawodu – pracował jako magazynier w warszawskiej fabryce cukierków „22 LIPCA (dawniej E. Wedel). Dopiero w ramach „popaździernikowej odwilży”, poluzowania reżimu przez Władysława Gomółkę, został zrehabilitowany, mógł wrócić do nauczycielskiego zawodu. Został ponownie kierownikiem szkoły, którą od chwili jego aresztowaniu kierowała jego żona. I tam właśnie, w dwa lata po tym fakcie, dotarłem w owe słoneczne lipcowe dni.
Foto:www.szkola-zakret.pl
Wujek Hipolit Malinowski przed szkołą w Janówku (dziś Zakręt)
Musiałem przypomnieć ten fragment wujkowej biografii, nie po to aby pochwalić się, że miałem w rodzinie „żołnierza wyklętego”, ale aby na tym tle jeszcze wyraziściej zaistniało wydarzenie, które miało swoje konsekwencje w mojej późniejszej drodze do zawodu pedagoga-wychowawcy.
Przechodząc do sedna tematu – spędziłam tam kilka dni w sielankowym klimacie wylegiwania się na kocu w sadku, pojadania pajd chleba domowego wypieku, smarowanych masłem własnego wyrobu, polanych miodem z wujowej pasieki. Do popicia – zimne zsiadłe mleko wprost z piwnicy – takie, że można je było krajać nożem..
.
Ale nie to jest tematem tych wspomnień. Zaraz pierwszego dnia, zwiedzając pomieszczenia opustoszałej szkoły, trafiłem do salki,w której stała szafa, pełniąca funkcję szkolnej biblioteki. Była szeroko otwarta, a znaczna część liczącego kilkaset egzemplarzy księgozbioru leżała nieopodal, porozkładana na stolikach i krzesłach. Naszedł mnie na tym wuj, i zachęcił: Śmiało, śmiało. Poszukaj co cię z tego zainteresuje, i czytaj sobie do woli.
Dziś już nie pamiętam, czy wybrałem kilka książek, czy od razu tylko ten jeden, opasły tom, który przez najbliższe dni przeczytałem „jednym tchem”, od deski do deski. Oto okładka tego dzieła – znalazłem to zdjęcie w internecie, ale dokładnie taką sama okładkę miała książka, która mnie wtedy, latem 1959 roku, tak zafascynowała:
Foto: www.lubimyczytac.pl/ksiazka/
Ktoś powie: nie masz się czym chwalić. To wszak sztandarowe dzieło sowieckiego autora na usługach reżimu. Ale ja mam w tej sprawie odmienne zdanie. Tak, to prawda: wszystkie poglądy autora-praktyka o sposobach wychowania „bezprizornych” są tam ubrane w obowiązującą wówczas stylistykę i słownictwo oraz „polane ideologicznym sosem socjalizmu”. Jednak zza tych obowiązkowych formułek przebija prawda doświadczeń i przemyśleń refleksyjnego pasjonata-wychowacy, który nic tam nie zmyślał, wszystko o czym napisał zostało wcześniej zweryfikowane w jego codziennej praktyce.
Do dziś jest dla mnie tajemnicą to zauroczenie pedagogiką kolektywu i wychowania przez pracę u piętnastoletniego ucznia Szkoły Rzemiosł Budowlanych.
Wakacje się skończyły, wróciłem do moich szkolnych obowiązków, w zasadzie po kilku miesiącach o tej lekturze powoli zapominałem. Aż po roku, jesienią, trochę z ambicjonalnych pobudek (bo nie ja zostałem drużynowym mojej drużyny harcerskiej, gdy jej dotychczasowy lider stworzył szczep drużyn i został jego komendantem), postanowiłem założyć na Nowym Złotnie pierwszą w dziejach tego osiedla, drużynę zuchów. I dzięki temu mieć prawo do noszenia granatowego sznura z lewego pagonu mundurka..
Znając te moje zamiary ktoś podsunął mi „Książkę drużynowego zuchów” Aleksandra Kamińskiego (przed wojną wyszła ona pod tytułem „Książka Wodza Zuchów”). I jakoś dziwnie jej treści nałożyły mi się na wspomnienie tamtej, wakacyjnej lektury w sadku wiejskiej szkoły w Janówku, lektury, którą poniekąd wziąłem do ręki dzięki wujkowi Hipolitowi, byłemu żołnierzowi AK i WiN, więźniowi reżimu komunistycznego.
Dziś wiem, że stało się tak, gdyż obie te książki napisali autentyczni wychowawcy-praktycy, którzy potrafili – w dużym stopniu własną intuicją i przenikliwością we wnioskowaniu z osobistych doświadczeń – przekonać czytelników do sensowności organizowania zespołowego środowiska wychowania w działaniu – w pracy lub zabawie. Doszli do tych metod mniej więcej w tym samym czasie, kiedy i na „Zachodzie” pojawiły się podobne koncepcje pedagogiczne. Niektórzy przedstawiciele teorii wychowania (np. S. Wołoszyn) zaliczają koncepcje Makarenki do nurtu tzw. „Nowego Wychowania”. Współczesną ocenę dzieła A. Makarenki można znaleźć w pracy doktorskiej Anny Kadykało „Dzieciństwo jako rosyjski temat kulturowy w XX wieku” – podrozdział poświęcony A. Makarence – od s. 113 – TUTAJ
Ale cała ta wiedza i merytoryczna analiza treści „Poematu Pedagogicznego” – jak się okazało – była dopiero przede mną. Tamtego lata, niezależnie od wszelkich ocen i polityczno-historycznych kontekstów, zostałem – tak to oceniam dzisiaj – zainfekowany chorobą, na którą zapadłem wiele lat później. Po raz pierwszy posmakowana wówczas wiedza o pracy wychowawczej z tzw. „trudną młodzieżą” przydała mi się już cztery lata później, kiedy jako dziewiętnastoletni młodzieniec, także podczas wakacji, w konsekwencji pewnych niezwykłych zbiegów okoliczności, stanąłem wobec wyzwań, nieświadomie podjętej roli wychowawcy na kolonii letniej dla – jak to się wówczas określało – „młodzieży niedostosowanej społecznie”.
Ale ten fragment mojej biografii opisałem już wcześniej, we wspomnieniu „Przypadek czy Palec Boży?” opublikowanym w „Magazynie Sieci Rozwoju”, wydawanym w internecie przez Grando Group Sebastian Ciszewski – zobacz – TUTAJ.
A lato z 1959 roku już do końca moich dni będzie kojarzyło mi się z „Poematem Pedagogicznym” Antoniego Makarenki – przeczytanym podczas kilku wakacyjnych dni u wujka Hipolita – więźnia politycznego polskiej wersji stalinowskiego reżimu, ale też jedynego w całej rodzinie nauczyciela…
Włodzisław Kuzitowicz
*Na dowód, że nie zmyśliłem tej historii – odsyłam do źródła: Kazimierz Ostrowski, Żołnierze wyklęci Ziemi Ostrowskiej”. Zobacz na stronach: 76, 78 i 102 – TUTAJ