Na sobotnie poczytanie proponujemy dziś wczoraj zamieszczony na jego blogu tekst Jarosława Pytlaka, inspirowany najnowszą zmianą na stanowisku ministra edukacji:”Refleksje wokół ministerialnego fotela”. Oto fragmenty tego posta i link do całego tekstu:
Foto: www.www.youtube.com
Jarosław Pytlak
Po przedstawieniu swoistego przeglądu prasy, podejmującej temat szykujących się – w wyniku konsekwencji wygrania przez wielu ministrów wyborów do Parlamentu UE – zmian w rządzie, Jarosław Pytlak stwierdził:
[…] Wspomniane artykuły tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że oświata jest w gruncie rzeczy najmniej ważną dziedziną życia społecznego. Sądzę, że politycy też tak uważają, znajdując uzasadnienie tego poglądu w wynikach badań opinii publicznej. To zapewne sondaże podpowiadają władzy, że strajkującym nauczycielom nie warto ustępować, bo poważanie dla nich w szerokich kręgach społeczeństwa jest żadne, a pokazanie im pośledniego miejsca w szeregu wręcz obiecuje uznanie wśród własnych sympatyków. Z kolei opozycja z (innych) sondaży dowiaduje się pewnie, że fatalne skutki reformy Zalewskiej, choć źle odbierane, nie rokują mobilizacji znaczącej części wyborców przeciw obecnym rządom. Najwyraźniej szerokie kręgi społeczeństwa mniej lub bardziej świadomie hołdują przekonaniu, że nigdy w szkolnictwie nie było, żeby jakoś nie było, a przeciętny Kowalski oświatą interesuje się tylko wtedy, gdy szkoła, do której chodzi jego dziecko, nadepnie mu na odcisk. […]
Osobiście odczuwam zero emocji w kwestiach personalnych, więc nie zrobiło na mnie wrażenia ostateczne namaszczenie na ministra edukacji narodowej długoletniego działacza partii rządzącej, Dariusza Piontkowskiego, ongiś nauczyciela licealnego, potem polityka średniego szczebla, wreszcie posła, raczej z drugiego szeregu. Nawiasem mówiąc, trudno oprzeć się wrażeniu, że pod względem biografii mamy do czynienia z Anną Zalewską bis, a sądząc z jego pierwszych publicznych wypowiedzi w nowej roli – w dziedzinie poglądu na świat również. Reforma potoczy się zatem dalej, wytyczonym już torem, a nowemu ministrowi przypadnie rola administratora masy spadkowej po poprzedniczce. Bez żadnej intencji skorygowania obecnego kursu, bo przecież sam manifestuje przekonanie, że jest świetnie. Co może dziwić tylko politycznych marzycieli.
Niewesołe są moje refleksje, ale taki właśnie mamy klimat. Chociaż słowo minister pochodzi od łacińskiego ministrare, czyli służyć, to wcale nie musi oznaczać służenia całemu społeczeństwu. Jak uczy historia, swoich ministrów mieli też despoci; może ich mieć również partia posiadająca w danej chwili monopol na rację. Póki co, wciąż jednak żyje cała rzesza ludzi skażonych miazmatami obywatelskiego podejścia do polityki, którzy skłonni są oczekiwać od ministra edukacji narodowej zdolności do samodzielnej refleksji, a nie tylko bezkrytycznego wcielania w życie anachronicznej wizji, powstałej w zaciszu gabinetów. Myślę, że to spośród tak „skażonych” rekrutują się Czytelnicy, którzy w komentarzach pod moimi publikacjami wpisują czasem hasła w rodzaju „Pytlak na ministra!”. Miłe te sugestie traktuję w kategoriach żartu, ale widzę w nich również wyraz marzenia o normalności w oświacie. Skorzystam więc z okazji, by wzbogacić swoje dzisiejsze refleksje wyjaśniając, dlaczego zupełnie nie widzę siebie w roli głównego lokatora MEN. Nawet gdyby warunki społeczno-polityczne były nieco bardziej normalne. I bardzo proszę nie traktować tego jako wyrazu mojej megalomanii, a jedynie wygodny dla publicysty pretekst, by zaprezentować problemy, które staną przed każdym poważnym kandydatem na ministra edukacji.
A zatem, dlaczego nie widzę siebie na tym stanowisku?
Najprostsza odpowiedź narzuca się od razu: bo nikt mi tego nie zaproponuje. Po prostu nie spełniam elementarnych warunków niezbędnych do uzyskania nominacji – nie należę do żadnej partii politycznej, jestem uparty i kompletnie niesterowalny. Szczególnie to ostatnie dyskwalifikuje mnie jako kandydata do rządowej posady. Jeżeli jest we mnie jakaś potencjalna lojalność, to jedynie względem uczniów, ich rodziców i pracowników oświaty; na pewno nie wobec jakiegokolwiek politycznego mocodawcy.
Na tym należałoby zakończyć, gdyby nie wspomniana chęć zarysowania szerszej panoramy wyzwań oczekujących przyszłego sternika narodowej edukacji. Przyjmijmy zatem na użytek dalszego wywodu, że ktoś jednak stawia mi propozycję objęcia ministerialnej teki, a ja zupełnie poważnie poddaję ją pod rozwagę. I cóż z tego wychodzi? Ano kolejne warunki, których spełnienie wydaje się niemożliwe. […]
Autor tego tekstu jednak na tym nie skończył i kontynuował jeszcze te uzasadnienia – dlaczego NIE:
Przede wszystkim, zawodowo jestem długodystansowcem. Prawie trzydzieści lat w jednym miejscu, z pełną świadomością na czym mi zależy i spokojnym planowaniem, jak to osiągnąć. Perspektywa ministra nie sięga dalej niż do najbliższych wyborów. […] Jeśli jednak jakimś cudem udałoby się pokonać i tę przeszkodę, dalej byłoby tylko trudniej. Przede wszystkim musiałbym uprzedzić suwerena, że nie jestem w stanie ogarnąć całej materii powierzonej mojej pieczy. […]
Melodią przyszłości wydaje mi się minister zbiorowy, pięcio- lub nawet siedmiogłowy. I nie chodzi tutaj o wiceministrów, którzy powtarzają wiernie to, co mówi szef, ale o grono osób kompetentnych w różnych aspektach edukacji, wspólnie ucierających swoje poglądy i nakreślających kierunki działania urzędu. W tym co najwyżej jednego (słownie: jednego) polityka, a poza tym po prostu fachowców. Wyobrażasz to sobie, Czytelniku? Ja też nie, ale obawiam się, że życie w krótkim czasie wymusi podobne rozwiązanie. Nikt dzisiaj nie przeskoczy bariery niemożności ogarnięcia całej materii życia społecznego, nawet tylko na wąskim odcinku oświaty. Chyba, że powierzymy rządy sztucznej inteligencji… Ale to dopiero za czas jakiś. […]
Suweren usłyszy, że owszem, nawet w obecnym systemie możliwy jest pewien postęp, jeżeli dosypie się do niego pieniędzy. Duuuużo pieniędzy. Zbyt dużo, jak na możliwości państwa, choć w zasięgu pewnej części społeczeństwa, którą stać na dopłacanie do edukacji swoich dzieci. Ale przecież minister ma być dla wszystkich, nie tylko dla wybranych, i musi zadbać, by oświata na godziwym poziomie była powszechnie dostępna. Tymczasem chyba się nie da. […]
W swoim exposè siedmiogłowy minister poinformuje również kadrę kierowniczą, że to, czego uczyła się na kursach lub studiach podyplomowych w dziedzinie zarządzania oświatą, jest w dużej mierze bez wartości. Że dobra placówka edukacyjna musi mieć mniej papierów, za to więcej oryginalnych rozwiązań, a rolą jej szefa jest bycie pierwszym nauczycielem, a nie pierwszym urzędnikiem i karbowym.[…]
Długo mógłbym przytaczać kolejne tezy wystąpienia siedmiogłowego ministra, ale w tym miejscu poprzestanę. Jeszcze tylko wyjaśnię, że nie wierzę w powodzenie modelu, za jakim optuje sporo moich znajomych – całkowitej decentralizacji oświaty, włącznie z likwidacją MEN. To prawda, że sprawdza się to w niektórych krajach. Tak się jednak składa, że mają one daleko większą niż Polska tradycję samorządności. Pomysły, żeby przenieść do nas żywcem rozwiązania z krajów o zupełnie innej kulturze, nie wydają mi się realne. Nie wierzę choćby w polską szkołę „jak w Finlandii”, bo musielibyśmy najpierw zaimportować fińskie społeczeństwo. Musimy wymyślać i zmieniać edukację w sposób spójny z realiami kraju, w którym żyjemy. A w tym celu, póki co, gromadzić dobre pomysły, sprawdzać, jak działają, dyskutować i ucierać poglądy, gotowi na moment, w którym wiatr historii przyniesie nieco lepszą pogodę.
Cały tekst „Refleksje wokół ministerialnego fotela” – TUTAJ
Źródło: www.wokolszkoly.edu.pl