Karol Pietrzyk – nauczyciel j. angielskiego w IV Liceum Ogólnokształcące im. Bolesława Prusa w Szczecinie, doradca metodyczny w zakresie  j. angielskiego w Zachodniopomorskim Centrum Doskonalenia Nauczycieli, zamieścił we wtorek, 7 maja 2024 r., bardzo interesujący tekst, w którym zawarł swoją ocenę matury:

 

 

 

                                                  MATURALNA I ŻYCIOWA NERWICA LĘKOWA

 

No więc wchodzisz do tej sali gimnastycznej – dowodzik, podpisik i numerek. Trochę uwiera cię krawat, serce bije mocniej, oddech nieco płytszy. Siadasz, czujesz, jak opinają cię spodnie i uwierają buty. Ubrałeś się stosownie do okazji, bo tak mówili – garnitur ze studniówki, krawat, wszystko na tip-top. Po czterech godzinach siedzenia w tym stroju dojdzie do ciebie, że to niezbyt wygodne ubranie na zmagania egzaminacyjne. Twoja koleżanka z klasy ogarnęła to szybciej. Ubrana w dosyć eleganckie dresy, szeroką bluzkę i trampki wydaje się być mniej usztywniona. Co prawda dostała ochrzan od dyrektora, ale za kilka lat odpali z powodzeniem innowacyjny start-up. Na sali setka osób i dosyć gwarno. Przed wręczeniem arkuszy maturzyści dostają gadulca. Chcąc jakoś rozładować to rosnące napięcie, śmieją się z czego tylko mogą. A ty patrzysz tępo na przewodniczącą zespołu, która jest bardziej zestresowana niż wielu uczniów. Żeby jej się tylko procedurki nie pomyliły.

 

Wreszcie dostajesz swój arkusz egzaminacyjny, ten bilet do niezbyt dokładnie przemyślanej przyszłości i z łomoczącym sercem zabierasz się do realizowania początkowych procedur. Na oko wygląda, że nie jest źle, więc bierzesz się do roboty. W końcu przez cztery lata przygotowywałeś się głównie do tego. Teraz będziesz przez cztery godziny w tym wszystkim sam. Tylko ty, twoja głowa i zeszyt z zadaniami, które choć znajome w formacie, to jednak atmosfera ich wykonywania różni się od tego, jak robiłeś to do tej pory. Jesteś zdany tylko na siebie. Nie możesz tego z nikim przedyskutować, poprosić o wskazówkę czy radę. Do tego jeszcze ten ciężar oczekiwań. Tym większy, im lepsze miałeś oceny w liceum. Tata mówi: „dasz spokojnie radę”, a mama to już w ogóle nic nie mówi, bo przyzwyczaiła się do tego, że zawsze musi być dobrze. Jednak egzamin to co innego. To wcale nie takie łatwe. W końcu tylko ty wiesz, co się dzieje w twojej głowie i szczerze mówiąc ten rodzaj samotności w tym wszystkim nie za bardzo ci się podoba. To pojedyncze zdarzenie, jeden dzień i to taki, w którym możesz się czuć niekoniecznie dobrze. I jeszcze atmosfera tego eventu – trochę przytłaczająca.

 

Ale bierzesz byka za rogi, czytasz kolejne polecenia, robisz zadanie po zadaniu. Odhaczasz te odtwórcze zadanka grubo poniżej twojego potencjału. Jednak fakt, że tak dużo od nich zależy trochę cię usztywnia. Idzie raczej dobrze aż do pewnego momentu, który zupełnie odbiera ci pewność siebie. Jak robić zadanka – nauczyli, jak radzić sobie z sytuacją kryzysową mentalnie – to już niekoniecznie. Trafiasz w swoim arkusz na problem, który powoduje, że oblewa cię zimny pot. Zaczyna się blokada, nie możesz myśleć, nie jesteś w stanie ruszyć do przodu, panikujesz. Do tego wszystkiego rozbolał cię brzuch. Ponad pół godziny walczysz ze sobą tylko po to, żeby pchnąć to jedno zadanie do przodu. W głowie pojawia się widmo słabego wyniku, może nawet oblanego egzaminu i zaprzepaszczonej szansy.

 

W tej jednej chwili czujesz, że chyba nie dasz rady. Tkwisz w tym stanie, mijają kolejne minuty, a ty nie jesteś w stanie nic konstruktywnego zrobić. Teraz mści się słabo przespana noc i niezjedzone śniadanie. No, ale jak to? To nie może się tak skończyć. Cztery lata wkuwania, pierdyliard zaliczonych testów, zarwane nocki i teraz takie coś? Wywalić się na pojedynczym wydarzeniu? Nachodzą cię czarne wizje – super oceny na koniec, połowie klasy pomagał – zdolny, ambitny, obowiązkowy, a matury w pierwszym terminie nie zdał? Jak dziś na polskim nie za bardzo pójdzie, to kolejna słaba nocka gwarantowana, a następnego dnia przeciwnik jeszcze bardziej wymagający.

 

Łapiesz się na tym, że niekoniecznie umiesz zarządzać stresem; masz przecież dopiero 19 lat. Pamiętasz, że coś tam anglista mówił na lekcji ‘How to manage stress’ o oddychaniu przeponowym i piciu wody małymi łykami, żeby odwrócić uwagę od stresorów. Pijesz więc tę opisaną w procedurkach wodę w niewielkiej butelce. Po kilku takich akcjach zauważasz jednak: „butelka taka mała, a stresu tak wiele”.

 

Po dłuższej przerwie jednak ruszasz do przodu. Ciężar gatunkowy tego wydarzenia i chwilowe niepowodzenie powodują, że nie jesteś w stanie myśleć i pisać równie swobodnie, jak w domu czy na lekcjach. I do tego z tą charakterystyczną dla ciebie swadą, za którą zbierałeś pochwały od polonisty. Zapewne na równie przychylne podejście egzaminatora nie masz co liczyć. I żeby tylko nie walnąć „kardynała”.

 

Wreszcie jakoś doczołgałeś się do końca. Niby wszystko zrobione, ale czujesz, że trochę poniżej tego, na co cię stać. Stres ci dużo odebrał. Nie było takiego ‚flow’, jak na niejednej pracy klasowej, gdy podpasował ci temat. Sprawdzasz wszystko z dziesięć razy, bo po tej akcji z brzuchem już sobie nie ufasz. I ta myśl pod koniec: „nie był to może arkusz marzeń, przepięknie raczej nie będzie, ale może chociaż będzie dobrze”.

 

Po dwóch miesiącach są wyniki. Liczby się zgadzają, będą dobre studia. Czyli chyba OK. Jednak po 20 latach okazuje się, że twoi trójkowi koledzy, którzy słabiej zdali maturę – pozakładali firmy, rozwinęli biznesy, a ty zostałeś korpoludkiem średniego szczebla, pracownikiem administracji, „profesorem” w liceum albo HR-owcem. Ale chociaż wygrałeś odcinek „Jednego z dziesięciu” – bo do tego akurat polska szkoła idealnie przygotowuje. Zawsze byłeś ułożony, obowiązkowy, usztywniony, miałeś wzorowe zachowanie i zależało ci na sprostaniu oczekiwań innych. Realny produkt polskiej szkoły. Koniec końców jednak okazało się, że nie o to w życiu chodzi.

 

Czy rzeczywiście tak wiele od tego egzaminu zależało? Myślisz o swoich kolegach i koleżankach z klasy, którym pomagałeś w nauce, którzy dowieźli w końcowym rozrachunku słabsze egzaminacyjne liczby, ale w prawdziwym życiu prześcignęli cię o kilka długości i myślisz, że jednak – niekoniecznie.

 

Może nawet czujesz się oszukany, bo choć grałeś według podanych zasad, to może jednak lepiej było więcej imprezować, poświęcać więcej czasu na rozwijanie swoich pasji, poznawanie nowych ludzi i miejsc. Jednak to zrozumiałeś o wiele później, gdy miałeś już żonę, dziecko i pracę i o wiele mniej przestrzeni na rozwój.

 

Wtedy, gdy był na to najlepszy czas, ty przygotowywałeś się do kartkówek, sprawdzianów, prac klasowych i wykonywałeś tysiące zadań domowych często do późna w nocy, bo każdy „profesor” z twojego renomowanego liceum uważał, że jego przedmiot jest najważniejszy.

 

Byłeś tak dobry w te klocki, że zostałeś nawet laureatem olimpiady, dostałeś dyplom od kuratora i uścisnąłeś dłoń prezydenta na jakimś przedziwnym festiwalu kujonów i całkiem pasowałeś do tych usztywnionych, pryszczatych chudzielców w mundurkach i okularach.

 

Byłeś bardzo dobry z każdego możliwego przedmiotu, ale nie rozwinąłeś w sobie żadnej pasji, która nadałaby twojemu życiu prawdziwy smak i dałaby ci głęboką satysfakcję.

Pan od angielskiego mówił, że te wszystkie szkolne wyzwania, te sprawdziany, prace klasowe czy projekty mają jakiś sens, bo w ten sposób uczymy się odpowiedzialności, właściwego podejścia do swoich obowiązków, pokonywania trudności, doprowadzania spraw do końca itd. Mówił też „takimi, jakimi jesteście uczniami – takimi pewno będziecie też pracownikami”. No więc będąc jednym z najlepszych uczniów w szkole zostałeś nudnym urzędasem albo kontrolerem, obowiązkowym do bólu służbistą, robiącym nudne tabelki, raporty i podsumowania, odhaczającym po kolei różne czynności albo belfrem perfekcyjnie przygotowującym do egzaminów i ogarniania drobiazgowych i absurdalnych procedurek na matury.

 

I już nie widzisz sensu w tej robocie i wymiotujesz tą przewidywalnością i rutyną, która cię dławi, dusi i odbiera ci siły – a wszystko to przez tę durną maturę i przygotowania do niej przez cztery lata w „liceum marzeń”, które stało się dla ciebie pułapką bez wyjścia. Aż wreszcie to zrozumiałeś. Idealny produkt polskiej szkoły to przyszły w niej nauczyciel.

 

Dałeś sobie kiedyś wmówić, że świetnie zdana matura, a potem dobre studia, to cele, do których warto w życiu przeć („O, bracia poloniści, siostry polonistki, sto trzydzieścioro było nas na pierwszym roku. Myśleliśmy, że nogi Boga złapaliśmy, że oto nas przyjęto do szkoły poetów.”). Byłeś w liceum niby dobry ze wszystkiego, ale nie dano ci szansy odkryć w sobie zdolności, pasji, talentu w dziedzinach, które naprawdę dają spełnienie. W czasie swojej edukacji, a potem w pracy bałeś się popełniać błędy i dlatego nigdy w dorosłym życiu niczego wyróżniającego się nie stworzyłeś. Tępione były odstępstwa od normy, bo zawsze chodziło o dobry wynik, trzeba było uważać na „kardynała”, a na angielskim pisać pod kryteria rozprawki i nie robić błędów językowych, bo przecież pan w kółko mówił o „language accuracy”. Efekt tego jest taki, że dziś nawet jak już otworzysz gębę po angielsku, to ciągle się zastanawiasz, czy tu powinno być Present Perfect czy może jednak Past Simple.

 

Gdzieś w wieku średnim po odchowaniu dzieci przypomniałeś sobie, że dobrze ci szło w liceum i na polonistyce pisanie, więc może zostaniesz współczesnym Edgarem Allanem Poe i po godzinach napiszesz jakieś arcydzieło i może nawet skończysz lepiej niż on.

 

Jednak okazało się to bardzo trudne, bo jak znakomitym trzeba być pisarzem, żeby odnieść sukces w kraju, w którym połowa ludzi w ubiegłym roku nie przeczytała żadnej książki, a najbardziej poczytną pisarką jest dziewczyna pisząca lekko przemocowe powieści czytane głównie przez uczennice starszych klas podstawówki.

 

Nie masz szans, bo byłeś tylko jednym z większych literackich talentów w twojej szkole, a na dorosłe życie to o wiele za mało.

 

I oczywiście nie powinno się źle mówić o szkole, bo każda szkoła to społeczność niczemu niewinnych ludzi. Jednak system, w ramach którego te szkoły funkcjonują i trwają w bezruchu i konserwie, mimo że otaczający nas świat zmienia się dynamicznie, jawi się jako coś coraz bardziej absurdalnego i groteskowego nawet, a co najgorsze – tak po prostu po ludzku szkodliwego – co zaczynamy rozumieć dopiero z odpowiedniej, często wieloletniej perspektywy.

 

Z perspektywy, w której widzimy siebie w przeszłości wchodzących do sali egzaminacyjnej – dowodzik, podpisik, numerek…

 

I nie pytajcie się mnie, co się stało z naszą klasą…

 

 

 

Źródło:www.facebook.com/karol.pietrzyk.77/

 

 



Zostaw odpowiedź