Publikujemy na naszej stronie tekst, zamieszczony na fb-profilu dr Marzeny Żylińskiej – bez skrótów i jakichkolwiek ingerencji:
Czy rodzice powinni mieć wpływ na to, jak ich dzieci uczą się w szkole?
Historia nr 1.
Syn Ani nie mógł doczekać się pójścia do szkoły, jednak już po kilku dniach zaczęły się problemy. Gdy Ania odbierała Jasia ze szkoły, słyszała od nauczycielki, że chłopiec sprawia problemy, że jest niegrzeczny, ciągle o coś pyta, nie chce rysować szlaczków (mówi, że są głupie) i ogólnie odmawia współpracy. Oprócz zadania domowego dla całej klasy Ania dostawała dodatkowe zadania, których jej syn nie wykonał w klasie. A zadań było dużo, coraz więcej, więc Ania coraz dłużej siedziała z Jasiem nad lekcjami, a ich popołudnia zamieniały się w bole bitwy.
Od Jasia rodzice słyszeli, że nie lubi pani i coraz częściej widzieli, że boi się szkoły. Do czasu pójścia do szkoły Jasiek był radosnym i chętnym do nauki dzieckiem. Chętnie wszystko liczył, interesował się zwierzętami, szczególnie dinozaurami i umiał już trochę czytać. Jednak już pod koniec września Ania widziała, że stracił cały zapał do nauki, do odrabiania lekcji trzeba go było zmuszać i co najgorsze, coraz częściej rano przed pójściem do szkoły mówił, że boli go brzuch, więc trzeba zadzwonić po babcię, żeby z nim została. Największym problemem dla chłopca była konieczność czytania w klasie na głos. Choć umiał już czytać przed pójściem do szkoły, rodzice Jasia zauważyli u syna wyraźny regres. Nie dość, że chłopiec nie rozwijał sprawności czytania, to widzieli, że pojawiła się u niego blokada.
Ania kilka razy rozmawiała z nauczycielką syna i usłyszała, że:
– Jaś jest zbyt wrażliwym dzieckiem,
– tempo pracy w klasie jest właściwe, bo przecież trzeba zrealizować podstawę programową,
– dzieci muszą się dostosować do wymagań, bo potem nie dadzą sobie rady w życiu.
Dlatego dzieci pisały dużo sprawdzianów, a te, które z czymś miały problemy, dostawały jedynki, „żeby rodzice nie byli potem zaskoczeni i żeby rozumieli, że z dzieckiem w domu trzeba pracować”.
Gdy Ania prosiła nauczycielkę, żeby nie zmuszała Jasia do głośnego czytania przed całą klasą i żeby pozwoliła chłopcu czytać cicho i powiedzieć, co zrozumiał, dowiedziała się, że nie ma przygotowania pedagogicznego i nie rozumie, że dziecko musi umieć czytać głośno. Głośne czytanie przed całą klasą jest zdaniem nauczycielki konieczne, żeby chłopiec mógł się z głośnym czytaniem oswoić.
Kolejny raz do szkoły poszedł tata Jasia i powiedział nauczycielce, że Jasiu się z głośnym czytaniem nie oswoił. Powiedział, że u syna rozwija się fobia szkolna i chłopiec niemal każdego dnia próbuje znaleźć powód, by nie iść do szkoły. Poprosił o pomoc i zapytał, czy w pierwszej klasie zadań domowych musi być tak dużo.
Opowiedział, że na zmianę z żoną muszą siedzieć z Jasiem nad lekcjami każdego dnia nawet dwie godziny, a to przecież pierwsze miesiące szkoły. Zapytał też, czy tak małe dzieci powinny pisać sprawdziany i czy koniecznie trzeba wystawiać im oceny wyrażone cyframi. – Na pewno widzi pani, że Jasiek stracił cały zapał do nauki. Czy możemy liczyć na pani pomoc? Czy możemy liczyć na zrozumienie? – zapytał.
Wtedy usłyszał to samo, co wcześniej słyszała jego żona, czyli że Jasiek jest zbyt wrażliwy i trzeba od niego więcej wymagać. Nowe było to, że oboje z żoną też są przewrażliwieni na punkcie synka i są roszczeniowi. Nauczycielka powiedział, że uczy w szkole ponad 20 lat, ma wykształcenie pedagogiczne i oczekuje, że przestaną podważać jej kompetencje i wtrącać się w to, jak uczy ich dziecko.
Historia nr 2.
Kamila stopniowo odchodziła od tego, czego nauczyła się na studiach i krok po kroku wprowadzała nowe metody. Wciąż się dokształcała i modyfikowała swoje lekcje. Zauważyła, że dzieci dużo łatwiej się skupiały, gdy nie musiały siedzieć w ławkach. Gdy im czytała, mogły leżeć na dywanie, albo siedzieć kąciku, w którym leżały kolorowe siedziska. Zrezygnowała z zeszytów ćwiczeń, a jej uczniowie zapisywali wszystko w swoich zeszytach. Starała się często wychodzić z dziećmi ze szkoły. Choć placówka znajduje się w Poznaniu, do lasu mieli kilka kroków i wiele lekcji tam się odbywało. Dzieci mierzyły długość swoich skoków, albo obwody drzew, a po powrocie do klasy spisywały pomiary i układały swoje zadania.
Uczniowie Kamili pisali bajki, tworzyli lapbooki i własne zadania matematyczne. Dzieci szybko nauczyły się pracować w grupach i chętnie pomagały sobie nawzajem. Kamila nie wystawiała ocen wyrażanych cyframi. Uznała, że nie są jej do niczego potrzebne, nie służą też dzieciom. W dzienniku elektronicznym pisała regularnie rodzicom, czym dzieci zajmowały się w czasie lekcji, z czym już sobie radzą, a nad czym będą jeszcze wspólnie pracować. W drugiej klasie zrezygnowała też z obowiązkowych zadań domowych. To dzieci decydowały, czy i ile zadań zrobią i Kamila była z nich często dumna, bo wiele z nich robiło dużo więcej zadań niż wtedy, gdy były obowiązkowe.
Na spotkaniach rodzice oglądali Księgi osiągnięć swoich dzieci, do których te wklejały najbardziej udane prace. Dzięki temu mogli widzieć rozwój swoich pociech. Prawie wszyscy rodzice byli zadowoleni. Prawie, bo w klasie był jeden tata, któremu brak stopni się nie podobał. „Rozumiem, że mój syn płynnie czyta ze zrozumieniem – jak napisała pani w dzienniku – ale my z żoną mamy prawo wiedzieć, na jaką ocenę zasłużył. Czy to jest 5 czy 6? Chcemy też wiedzieć, jak wypada na tle klasy. Mamy prawo wiedzieć, czy jest najlepszy, czy raczej plasuje się gdzieś w środku, mówił ojciec jednego z uczniów Kamili. Z czasem dołączyło do niego jeszcze dwoje innych rodziców, a zebrania przestały być przyjemne. Za którymś razem krytyczna wobec stosowanych przez Kamilę metod pracy, urządzili prawdziwy są nad nauczycielką. Bo dlaczego nie ma obowiązkowych zadań domowych, które przecież uczą obowiązkowości? Dlaczego dzieci nie wypełniają zeszytów ćwiczeń, przez co rodzice nie wiedzą, gdzie są z materiałem i nie mogą porównać tego z dziećmi sąsiadów, które zeszyty ćwiczeń mają? Po co piszą bajki, zamiast zająć się czymś poważniejszym?
Kamila spokojnie tłumaczyła swoje metody. Powoływała się na przepisy prawa oświatowego, na podstawę programową dla klas 1-3, wskazywała fachową literaturę, na której się opiera, mówiła też o tym, że dzieci robią postępy, uczą się bardzo efektywnie i co najważniejsze, bardzo lubią szkołę.
– O właśnie! Wykrzyknął wtedy tata, który od początku kwestionował metody nauczycielki.
– I to jest właśnie najsilniejszy argument przeciwko pani i coś, co nas z żoną najbardziej niepokoi. Henryk jest naszym trzecim dzieckiem i nikt nam nie wmówi, że nauka, to coś przyjemnego! Nauka – proszę pani – to ciężka i żmudna praca, a tego nikt nie lubi. A nasz syn szkołę lubi! To znaczy, że wy się nie uczycie, to znaczy, że wy się na lekcjach bawicie! Te wyjścia do lasu, te pomiary, to pisanie bajek, robienie atlasów roślin, co to ma być? To ma być nauka? Nauka, to jest wypełnianie zeszytów ćwiczeń, odrabianie zadań domowych i to – proszę pani – nie jest przyjemne. Tego się nie lubi, ale to jest konieczne, bo życie proszę pani to nie bajka. Jak nasze dzieci pójdą do pracy, to nikt nie będzie ich pytał, czy chcą dziś pracować, czy nie. I nam się te pani metody nie podobają. Bo szkoła to szkoła. W szkole są stopnie i każdy wie, czy jego dziecko jest najlepsze, czy jest w ogonie. Gdy są stopnie, to człowiek wie, czy jego dziecko zasłużyło na nagrodę czy na karę. A my teraz nie wiemy. Czytamy te pani wpisy w dzienniku, czytamy, co nasz syn już umie i co z tego mamy? Nic! Nic nam to nie mówi, bo nie wiemy, co umieją inni! Może to wcale nie jest dobrze, że on dopiero teraz czegoś się nauczył? Może inni nauczyli się tego dużo wcześniej? Więc nawet nie wiemy, czy cieszyć się z tego, co pani pisze, czy się tym martwić.
Dlatego oczekujemy, że pani będzie uczyła normalnie! My rodzice mamy prawo do tego, żeby nasze dzieci były uczone NORMALNIE, to znaczy tak, jak zawsze było. Bo jeśli coś sprawdzało się przez wiele lat, to dlaczego to zmieniać? Ja nie będę czytać tych wszystkich książek, o których pani mówi i nie będę jeździć na te konferencje, ale ja swoje wiem. Szkoła ma być szkołą! Dzieci nie chodzą do szkoły po to, żeby było przyjemnie, bo szkoła nie jest od lubienia, tylko od uczenia. Szkoła ma przygotować do życia, a życie to nie bajka, proszę pani.
Inni rodzice, którzy wcześniej byli zadowoleni z metod pracy nauczycielki, nagle nabrali wątpliwości. Może ten krzykacz ma rację? Może rzeczywiście ich dzieci niczego się nie uczyły? Może …
Kamila tej presji nie wytrzymała …
I co powiecie? Czy rodzice powinni mieć wpływ na to, jak uczą nauczyciele?
Źródło: www.facebook.com/marzena.zylinska/