Nie mogę felietonu, zamieszczanego w niedzielę po Dniu Edukacji Narodowej, nie rozpocząć od wspomnień z tego dnia, i w ogóle od tematu edukacji narodowej. A po raz pierwszy od przejścia na emeryturę, kończąc w dniu 31 sierpnia 2005 roku dwunastoletni okres pełnienia obowiązków dyrektora w zespole szkół zawodowych, który kiedy w roku 1993, gdy je obejmowałem nosił nazwę Zespół Szkół Budowlanych Nr 2, a dziś – Zespół Szkół Budowlano-Technicznych, czyli od 20-u lat, zostałem tego dnia zaproszony na szkolne obchody owego nauczycielskiego (i nie tylko – także pracowników oświaty nie będących nauczycielami) święta. Nie będę tu opisywał jak owe obchody przebiegły, ale nie mogę powstrzymać się przed jedną informacją. Nie prowadziła tej szkolnej uroczystości dyrektorka tego zespołu szkół, która tę funkcję pełni – nieprzerwanie – od marca 2006 roku, ale jej zastępczyni! Gdy zaniepokojony ewentualnymi przyczynami tej nieobecności zapytałem o nie – otrzymałem taką informację: „Pani dyrektor jest w sanatorium.” Nie w szpitalu, a w sanatorium…

 

Przyznam, że nigdy nie przyjąłbym od NFZ-u terminu sanatorium w okresie, który uniemożliwiłby mi obecność na żadnej szkolnej uroczystośći – tym bardziej w dniu, potocznie nazywanym „Dniem Nauczyciela”!

 

x          x          x

 

A teraz o głębszej refleksji, która także ma swe źródło w tym dniu, a konkretnie w jego oficjalnej nazwie. Jak wiadomo został on ustanowiony jeszcze w PRLu – krótko po ogłoszeniu Stanu Wojennego (13 grudnia 1980 r.), z dniem wejścia w życie ustawy Karta Nauczyciela, t.j. 1 lutego 1982 roku. Jego data miała (o dziwo!) upamiętniać  rocznicę powstania Komisji Edukacji Narodowej, utworzonej z inicjatywy króla Stanisława Augusta Poniatowskiego w 1773 roku. Było to – dziwne podobieństwo – kilkanaście miesięcy po tym, jak  5 sierpnia 1772 r. zawarte zostały w Petersburgu trzy identyczne traktaty, zgodnie z którymi Rosja, Prusy i Austria dokonały I rozbioru Polski.

 

Opatrzenie w drugiej połowie XVIII wieku owego ciała mającego zarządzać oświatą w ówczesnym Państwie Polskim, w takiej sytuacji politycznej, było ze wszech miar uzasadnione. Wpisanie przez władze państwa zarządzanego przez wojskowego dyktatora z PZPR, który dokonał swoistego zamachu stany do nazwy dnia święta nauczycieli przymiotnika „narodowe” – moim zdaniem – było swoistą zasłoną dymną, próbą przekonania społeczeństwa, ze jest on polskim patriotą…

 

Ale czy obecnie, w 25-ym roku XXI wieku, po 35 latach III RP,  kiedy Polska od 20-u lat jest członkiem Unii Europejskiej, gdy nie tylko że nie ma miedzy państwami członkowskimi granic dla ich obywateli i mogą oni, bez paszportów,  swobodnego przemieszczania się,  gdy polscy uczniowie, w ramach programu „Erasmus” poznają uczniów i ich edukację w innych krajach członkowskich, utrzymywanie tego przymiotnika jest zasadne?

 

Zwłaszcza, że w ostatnich latach  słowo „narodowy> zaczęło mieć bardzo negatywną konotację – „nacjonalistyczny”.  Bo wiemy wszak, że nie tylko działa od 2014 roku partia „Ruch Narodowy”, ale znani są jeszcze bardziej od niej radykalni – i powszechnie w swej działalności potępiani – tacy „aktywiści” jak Grzegorz Braun czy Rafał Bąkiewicz.

 

Dlatego uważam, że o ile w przypadku nazw dwu innych ministerstw: Ministerstwa Obrony Narodowej i Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego ów przymiotnik jest uzasadniony, to najwyższy czas aby zlikwidować z nazwy naszego ministerstwa ten, tak źle kojarzący się, przymiotnik.

 

A wczoraj uświadomiłem sobie, ze mam jeszcze jeden argument za tezą, że polska edukacja nie musi tak nachalnie reklamować się, że jest narodową. Stało się to w czasie, kiedy obserwowałem (bo nie uczestniczyłem) w wydarzeniu o nazwie „ASTROPIKNIK”, które odbyło się w Łódzkim Centrum Nauki i Techniki. Zaczęło się to od wielkiej fety wręczenia naszemu – drugiemu w historii, po Mirosławie Hermaszewskim, „zdobywcy kosmosu”  – Sławoszowi Uznańskiemu-Wiśniewskiemu, dokumentu nadania mu tytułu „Honorowy Obywatela Miasta Łodzi” i wręczenia symbolicznego „klucza do bram miasta.

 

Udało mi się tam nie tylko po raz pierwszy (i zapewne – ostatni) spotkać się z nim  „twarzą w twarz”, ale i wymienić kilka zdań. To dzięki temu mogę poinformować, że nie realizował on edukacji w całej jej pierwszej części w żadnej szkole publicznej, podległej bezpośrednio „narodowemu ministerstwu edukacji”, a – lata edukacji początkowej, od 1991 roku – w  Szkole Podstawowej Łódzkiego Stowarzyszenia Społeczno-Oświatowego przy ul.Cz. Babickiego na łódzkiej Retkini, a później w Szkole Europejskiej przy u. Tuszyńskiej w Łodzi. Działała ona wtedy pod nazwą „Gimnazjum Językowe”, oferując innowacyjny, sześcioletni cykl nauczania obejmujący uczniów dwóch ostatnich klas szkoły podstawowej (klasę VII i VIII) oraz cztery klasy liceum. Jej absolwent posiadał m.in. międzynarodowe certyfikaty z trzech języków obcych. Sławosz pod tym adresem zaliczył kolejne lata podstawówki – do klasy VI i dalej  – w owym „gimnazjum” – następne lata, jednak końcowe klasy liceum w VIII LO  przy ul. Pomorskiej w Łodzi, gdzie (z nieznanych mi powodów) ojciec przeniósł go  i gdzie w 1999 roku zdał maturę.

 

Jak widać – taka ścieżka edukacyjna nie sprawiła, że nie jest on patriotą – nie tylko swojego kraju, ale i rodzinnego miasta! Wszak w ostatnich dekadach nikt tak nie rozsławił naszego kraju, nikt nie powtarzał wszędzie i wszystkim, że wyszedł z Polski, z Lodzi, jak on właśnie…

 

A przecież przez większą część swej edukacji szkolnej nie uczył się w państwowo-samorządowym – NARODOWYM – systemie oświaty.

 

Wniosek – należy niezwłocznie wykreślić z nazwy Ministerstwa Edukacji ów niejednoznaczny dziś przymiotnik „Narodowej! 

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

 



Zostaw odpowiedź