W minioną sobotę (8 czerwca 2024 r.) Robert Raczyński zamieścił na swoim blogu „Eduopticum” tekst, który jest polemiką z Jarosławem Kordzińskim. Zachęcamy do zapoznania się z tym postem, publikując poniżej kulka jego fragmentów:.

 

 

 

W stronę racjonalności!

 

 

Jarosław Kordziński znów odwrócił moją uwagę od innych zagadnień, podnosząc ważki problem kierunku przemian w oświacie. Zgadzając się w ogólności z przedstawianą  w jego artykule tezą o potrzebie „modyfikacji sposobu kształcenia nauczycieli” oraz istotności „kwestii postaw, otwartości i zaangażowania samych nauczycieli”, nie mogę powstrzymać się od kilku uwag odnośnie spraw, które zwykle umykają wszystkim powtarzającym hasło, nazwane w tekście truizmem. Przede wszystkim jednak, chciałbym zaapelować do władnych wprowadzać zmiany systemowe o podejście racjonalne i to nie jedynie w kwestii obranego, ogólnego kierunku, ale podczas realizacji każdego elementu planowanych przemian. Jak zwykle bowiem, diabeł tkwi w szczegółach, a, sądząc po wszystkich dotąd podejmowanych działaniach reformatorskich, racjonalności to on nie lubi. Popatrzmy więc na detale, które Autor pozostawił bez, jak mi się wydaje, koniecznego komentarza:

 

„Ich [nauczycieli] rzeczywiste kompetencje pedagogiczne i społeczne oraz gotowość na zmiany.” – Już z takiego zdania wynika założenie weryfikacji negatywnej, przy czym winę za ten stan rzeczy mają oczywiście ponosić sami nauczyciele. Na tę prawdę objawioną, pochodzącą z wieści gminnej, poza nieuniknionymi, jak wszędzie indziej, przypadkami zwykłej indolencji, składa się kilka elementów, a przede wszystkim wymienione tutaj kształcenie kadr. Na czym polega błąd? Wbrew pozorom znów niekoniecznie na niedostatku szkoleń i środków na nie – nauczyciel zainteresowany, zmotywowany i mający za sobą wiele godzin praktyk pod realnym kierunkiem mistrzów zawodu sam chętnie, przynajmniej w części, zapłaci za szkolenie, które jest mu potrzebne i pomoże w utrzymaniu pożądanej, bo atrakcyjnej posady. Przypomnę tutaj nieustanne świecenie po oczach przykładami państw, które podobno wiodą prym w nowoczesnej edukacji, Finlandii, a ostatnio Szwajcarii, państw, w których warunki zatrudnienia i pracy nauczycieli wyglądają zupełnie inaczej niż u nas, a jednak nieustannie i bezkrytycznie porównuje się z nimi wyniki wysiłków naszych pedagogów. Tymczasem problem polega na tym, że nasi nauczyciele wciąż kształceni są do edukowania już nieistniejącego podmiotu. To także nie jest wyłącznie rezultatem krótkowzroczności, braku wiedzy i rozeznania decydentów, ale ogólnej niechęci do pogodzenia się z dość przykrym faktem, że wiedza nie jest już towarem… powszechnie pożądanym. W Polsce, wbrew realiom, wciąż usiłuje się systemowo produkować erudytów od wszystkiego i do tego właśnie kształci się nauczycieli. Państwa, które już pogodziły się mentalnie z potrzebą programu powszechnej świetlicy środowiskowej i koniecznością specjalizacji obdarzonych wolą rozwoju podmiotów, radzą sobie z oświatą nieco lepiej, przynajmniej w zestawieniach statystycznych, a to do nich przecież sprowadza się na ogół ocena systemu.

 

Z kolei przywoływany w omawianym  tekście „Znawca systemów edukacyjnych całego globu Andreas Schleicher z OECD” zapomniał dodać, że „wspieranie nauczycieli w rozwijaniu umiejętności wczesnego i trafnego diagnozowania uczniów doświadczających trudności oraz dostosowywania metod nauczania do ich potrzeb” jest kosztowne i czasochłonne. Przerzucanie na nauczycielki i nauczycieli takich prerogatyw pracy, przy jednoczesnym obstawaniu przy efektywności ich pracy edukacyjnej, jest nie tylko tworzeniem nowej koncepcji nauczyciela (po co dalej w ten sposób nazywać ten zawód?), ale także nowego mitu Siłacza/Siłaczki, z którym polscy nauczyciele i nauczycielki mają już do czynienia od dawna, choć z innych przyczyn. Koncepcja belfra-orkiestry, który na przerwie zdiagnozuje ucznia i na następnej lekcji dostosuje do jego potrzeb swoje działania metodyczno-dydaktyczne, a w wolnej chwili poustawia jeszcze ławki, i to nie zakłócając procesu edukacyjnego pozostałej trzydziestki indywidualnych podmiotowości jest od jakiegoś czasu promowana, ale nic raczej nie wskazuje na to, by mogła stać się normą nauczycielskiej(?) praktyki. Sprawdza się w izolowanych przypadkach i w laboratoryjnych niemal warunkach, nad czym Autor ubolewa, nie dostrzegając przyczyn fiaska tego wyobrażenia. Już w obecnej, krytykowanej rzeczywistości, nauczyciele łączą w pracy wiele funkcji, których efektywne godzenie jest nierealne i to nie tylko z powodu sugerowanego niedostatku kompetencji. Poza tym, stara jak świat prawda głosi, że jak coś (ktoś) jest do wszystkiego, to na ogół jest do niczego. Nie bardzo daje się tu usprawiedliwić fakt, że skompromitowany w wielu badaniach efektywności multitasking, w przypadku uczniów jest krytykowany, a u ich nauczycieli nadal traktowany i polecany jako panaceum na wydajną pracę. W jakim więc celu, teorię pedagogiczną zapełniają frazesy o wielostronnej współpracy i korzystaniu z miękkich kompetencji dla uzyskania lepszych wyników kształcenia – dlaczego mamy rezygnować z kooperacji nauczycieli z psychologami, psychiatrami, terapeutami, logopedami, itd.? Bo tak będzie taniej? Taniej już było, z widomym skutkiem. Na co nam wymienieni specjaliści, skoro ich zadania może z powodzeniem wypełnić odpowiednio doszkolony człowiek renesansu, który, jak wiadomo, ma na to wszystko czasu, jak lodu? Niestety, dobra oświata wymaga nie tylko nowych, rewolucyjnych koncepcji, ale także zagwarantowania adekwatnych do celów środków, które w tej dziedzinie trwonione są na tańszą niż praktyka ideologię, pełną banałów i chciejstwa. […]

 

 

„Problem polega na tym, że to rozwiązania punktowe.” – I punktowymi pozostaną. Pomijając już nieprawdopodobieństwo jednoczesnego zaistnienia absolutnej wyjątkowości postaw, wymaganych obecnie od przedstawicieli tego zawodu, racjonalność takich oczekiwań jest wątpliwa. Żaden system (edukacyjny) nie może opierać się na wyjątkach, ale też nie można oczekiwać, by wyjątki awansowały do miana normy. Żaden układ fizyczny, ani też wytwór kultury nigdy w ten sposób nie działa i nie zadziała. Wymaganie od profesjonalistów dowolnej specjalności nieustannej wyjątkowości jest aberracją, niestety typową dla rozważań o zawodzie nauczycielskim. Tego typu myślenie zakłada istnienie nie tylko idealnej postawy i idealnego zestawu kompetencji, ale także jednolitego podmiotu, do którego te postawy i kompetencje mogłyby być skutecznie zastosowane. Dobra edukacja zawsze będzie „punktowa” – założenie jakiejś utopijnej równości stoi w sprzeczności ze zdrowym rozsądkiem i z tak przecież promowaną ideą podmiotowości, i indywidualizacji nauczania, stosownej do zróżnicowanych potrzeb. […]

 

„…ograniczenie efektów kryzysu edukacyjnego wymaga kierowania najlepszych nauczycieli do pracy z uczniami, którzy najbardziej tego potrzebują.” – Oto kolejna odsłona oświatowego socjalizmu, a w zasadzie nawoływanie do edukacyjnego robinhoodyzmu. Pomijając już aspekt logistyczny takiego odbierania bogatym i „uprzywilejowanym”, ten rodzaj myślenia jest chyba najlepszą egzemplifikacją wspomnianego wyżej, niezbyt usprawiedliwionego moralnie równania w dół – skoro komuś idzie nie najgorzej i na dodatek trafił na niezłego nauczyciela, to należy go ukarać, podsuwając mu średniaka. Świetny sposób na podniesienie średniej systemu, prawda? No, nie za bardzo. Autor, co prawda, przedstawia trudności w realizacji postulatu przydziałów i skierowań do pracy dla lepiej rokujących nauczycieli, ale nie wyciąga z tego wniosku o jego niewykonalności. Pomysł nie jest oryginalny i był już przez zwolenników łatwej zmiany wypróbowany. Z poszanowaniem różnic kulturowych i systemowych między Polską a USA, można tu przywołać przykład TFA, które próbowało nieść kaganek oświaty środowiskom zaniedbanym, ludziom uczącym się, czy raczej realizującym powszechny obowiązek szkolny w trudnych warunkach społecznych i ekonomicznych, poprzez zatrudnianie na kontraktach pedagogicznych asów. Wyszło z tego niewiele, bo szybko okazało się, że dyplom prestiżowej uczelni i dotychczasowe sukcesy z grupami o innym kapitale kulturowym niczego w tej mierze nie gwarantują. Wprost przeciwnie, lepsze rezultaty uzyskiwali nie tyle sprowadzeni wybitni nauczyciele, co miejscowi, dobrze obyci ze środowiskiem i doświadczeni bojem. A doświadczenia nie daje się wykształcić – trzeba je zdobyć. Dotychczasowa polityka naszego państwa raczej lekceważy nauczycieli (nie tylko z wieloletnim doświadczeniem) i nie przeciwdziała deprecjacji ich kompetencji, i tu właśnie szukałbym możliwości racjonalnej zmiany.

 

Z tego artykułu (i z tysiąca innych) można wnioskować, że ewentualne siły reformatorskie w polskiej oświacie z grubsza widzą kierunek swych dążeń, ale utkwiły wzrok w horyzoncie, nie patrząc pod nogi. Niezależnie od różnic w swoim podejściu do tematu, kontentują się w zasadzie samą ideą zmiany – nieważne jak, byle było inaczej niż jest. Głosy usiłujące wprowadzić w ten ruch odrobinę porządku i celowości (komentowany artykuł) są niezwykle cenne, ale powinny w znacznie większym stopniu operować konkretem i zaprzestać podporządkowywania realiów, choćby i szlachetnym, rojeniom. Więcej realizmu, racjonalizmu a mniej afektacji w dążeniu do sprecyzowanych, przemyślanych celów wydaje mi się taktyką bardziej przystającą do celu. Jeśli, dla przykładu, postulujemy zmiany w kształceniu nauczycieli, to mając na uwadze założone efekty tego kształcenia, nie zapominajmy, że mamy do czynienia z podmiotem, który również posiada swoje uwarunkowania, także nie funkcjonuje w próżni i nie da się go stworzyć od nowa. Zalecenia muszą nie tylko wydawać nam się słuszne, ale przede wszystkim być realistycznymi i pozwalać na pogodzenie środków z celami oraz ludźmi mającymi, a raczej chcącymi je realizować. Nawet rewolucje nie są tworami samoistnymi, oderwanymi od swego tła, tymczasem ludzie stęsknieni edukacyjnego przewrotu, chcą się od swego tła oderwać za wszelką cenę i najczęściej pragną zapomnieć, że do dowolnego tanga potrzeba przynajmniej dwojga, oraz że każdy z ewentualnych tancerzy ma swój zakres wolności i odpowiedzialności. Takie wyparcie nie może przynieść powodzenia, ale dominująca obecnie ideologia usiłuje jednego z nich umieścić na ramionach drugiego i z pojedynczej figury uczynić treść tańca. To już nie jest tango, to dostarczanie przesyłek.

 

 

 

Cały tekst „W stronę racjonalności”  –  TUTAJ

 

 

 

Źródło: www.eduopticum.wordpress.com/

 



Zostaw odpowiedź