Dzisiaj postanowiliśmy zainteresować Was dwoma tekstami Roberta Raczyńskiego, które w odstępie kilku dni zamieścił na swoim blogu. Oba mają ten sam tytuł: „Normalni, wolni i wykształceni”. Jest to dwuczęściowa, obszerna wypowiedź ich autora, którą on sam zapowiedział jako dyskusję o szkole, mitach edukacyjnych, roli nauczyciela, zmianie paradygmatu w oświacie, zmianie w edukacji.
Zamieszczamy jedynie po kilka – naszym zdaniem – najbardziej „smakowitych kawałków” z każdej części, namawiając do przeczytania pełnych wersji każdej z dwu części:
24 marca 2022 r. Normalni, wolni i wykształceni (cz. 1)
Czytam „wkurzone” teksty mojej koleżanki z łamów JaNauczyciel’ka, Beaty Wermińskiej, dobrze oddające stan emocjonalny sporej części przedstawicieli naszej profesji, podzielam tę jej frustrację, współodczuwam złość, gniew, zniechęcenie, ale już nie podtekstowe zdziwienie opisywaną sytuacją. Mam wrażenie, że to w dużej mierze owo wieczne, niemal zupełnie retoryczne wkurzenie jest znaczącą częścią odpowiedzi na stawiane przez nią pytania. Pytania w rodzaju „Dlaczego z mistrza staliśmy się dziadami? Dlaczego zamiast być przewodnikiem, z którym podążają inni, staliśmy się kwilącym kundlem z podwiniętym ogonem, którego wszyscy przeganiają, lżą i kpią, a my i tak merdając ogonem czekamy na ochłap z pańskiego stołu?” Pytania, na które wszyscy znają jakieś swoje własne odpowiedzi, ale ani myślą składać ich w całość. Nie chcemy znać prawdy albo przynajmniej jej wiarygodnego przybliżenia? Chyba właśnie tak jest, bo mam wrażenie, że wnioski, które Autorka wysnuwa w swoim ostatnim wpisie przejdą zupełnie bez echa, albo zostaną skwitowane wzruszeniem ramion. Co jeszcze bardziej prawdopodobne, zostaną przykryte afektowaną paplaniną o „nowym paradygmacie” i wyższości miękkich kompetencji nad jakąś tam nauką. Nie sądzę, by akurat moje wsparcie tę sytuację miało zmienić, ale być może potrzebne jest mocniejsze wyartykułowanie przyczyn mizernej kondycji naszego zawodu. […]
Nie mam daru syntezy, będącego udziałem Autorki wpisów, które mnie poruszyły i pewnie znudzę wielu czytelników, ale wydaje mi się, że temat wymaga głębszej analizy, a przede wszystkim jasnego postawienia spraw niewygodnych. Niewygodnych dla samego środowiska i wiodącej ideologii, z którą się ono mniej lub bardziej identyfikuje. Drodzy Państwo, czas dorosnąć, bo choć nieustanna interakcja z młodzieżą zdecydowanie odmładza nas mentalnie, nie powinniśmy przekraczać normy infantylizmu, która i tak jest obecnie bardzo wysoka. Na dzień dobry, powinniśmy wyzbyć się zupełnie nieuprawnionego myślenia o naszej grupie zawodowej jako jednolitym organizmie, wiedzionym tymi samymi potrzebami i jednakowo postrzegającym swoje cele i przyszłość. Ten z gruntu nieprawdziwy mit „inteligencji pracującej” jako zwartej klasy społecznej, wywiedziony z czasów realnego socjalizmu dawno utracił rację bytu, jeśli w ogóle kiedyś ją miał. Oczekiwanie solidarnych, zespołowo uzgodnionych i umotywowanych celów, i decyzji od blisko siedemset-tysięcznej grupy zawodowej jest nie tylko naiwne, ale przede wszystkim szkodliwe, bo prowadzi do banalizacji problemów jej dotyczących i powszechnego wrażenia, że problemy te sprowadzają się do uposażenia pani lub pana od polskiego. Można oczywiście zadumać się nad, delikatnie mówiąc, naiwnością dorosłych ludzi, którzy nie dostrzegają, że są manipulowani i rozgrywani jak wczoraj urodzeni, ale różnice zdań i postaw są tu nieuniknione, bo występują wszędzie tam, gdzie liczba zainteresowanych przekracza 1. […]
Koleżanki i koledzy, spójrzmy prawdzie w oczy – praca, do której się przygotowywaliście, i pewnie nadal przygotowujecie, jest w sporej części zbędna. Zdecydowana większość waszych uczniów, a wraz z nimi gros społeczeństwa, nie postrzega jej jako „przygotowującej ich do przyszłego życia”, ponieważ owo przyszłe życie jest dziś przeważnie albo zupełnie nieprzewidywalne, albo za takie uważane, co w sumie na jedno wychodzi. Nie ma w tym waszej winy, ale nie spodziewajcie się z tego powodu ani uznania, ani empatii – obecnie nie macie do zaproponowania nic konkretnego, za co skłonne byłoby zapłacić 80% uczących się, którzy, niezależnie od stale rosnących wymogów formalnych, do wykonywania swojej przyszłej pracy nie potrzebują kwalifikacji wyższych od oferowanych przez szkołę podstawową i miesiąc obserwacji bardziej doświadczonych. Oni oczekują od was zrozumienia dla swojej kondycji i akceptacji aspiracji tym większych, im mniejszą mają chęć rozwoju oraz szacunku dla swojej błogiej ignorancji. Nie ma się czemu dziwić – szkoła obsługuje przecież to samo społeczeństwo, które wyraźnie opowiedziało się za tym samym w skali państwa (niejednego). Założenia, które oświata bezkrytycznie hołubi od wielu już dekad doskonale wpisują się w te ogólnoświatowe trendy. Zadbano nawet dla nich o intrygującą i kuszącą etykietę – nowy paradygmat. Jest mniej więcej tak spójny, przemyślany i owocny jak polski ład. […]
Czego by nie powiedzieć o suwerenie, nie jest on życiowo głupi – doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że do utrzymania powszechnej świetlicy, wcale nie potrzebuje drogiej, kształcącej się latami i bez końca, a w sumie niewydajnej kadry przeinwestowanych intelektualnie malkontentów, ale mogącej zastąpić 80 % z nich, mobilnej i dyspozycyjnej armii lubiących dzieci, naładowanych kompetencjami społecznymi opiekunów. W przeciwieństwie do edukacyjnie lepiej lub gorzej obsługiwanego społeczeństwa, pewna mająca pretensje do nazywania się inteligencją grupa zawodowa, nie zauważa, lub udaje, że nie zauważa, że realny popyt na jej usługi jest relatywnie niewielki i na dodatek sztucznie podtrzymywany. Czyżbyśmy byli na tyle niegramotni, że nie dostrzegamy, że, z tej właśnie przyczyny, zawód, który wykonujemy nie oferuje perspektyw, których się nieudolnie domagamy, polegając na nigdy niesygnowanej umowie społecznej i nieaktualnym archetypie? Co musi się wydarzyć, by dotarło do nas, że wachlarz opcji przed nami rozpostarty jest bardzo wąski i sprowadza się do niezbyt kuszących wyborów? No, bo jak duży wybór mają dziś myślące nauczycielki i myślący nauczyciele, dziwnym trafem niebędący hobbystami na utrzymaniu swoich partnerów i rodzin? […]
Cały tekst Normalni, wolni i wykształceni (cz. 1) – TUTAJ
27 marca 2022r. Normalni, wolni i wykształceni (cz. 2)
Mam wrażenie, że w wyzbyciu się wcześniej wymienionych i innych szkodliwych urojeń, przeszkadza nam nie tylko archaiczne rozumienie zadań czy poczucie obowiązku, ale także wspomniana, swoista retoryka, która tak nam się zrosła z etosem, że nawet nie zauważamy, że drażni ludzi, dla których jest on obojętny, czyli ich zdecydowaną większość. Narracja ta dotyczy dwóch obszarów nauczycielskiej obecności w przestrzeni publicznej, na które widownia reaguje jednakowo alergicznie, choć czyni to z różnych przyczyn.
Pierwszy z nich, to założenie, że bez świadomości procesów górotwórczych, mitozy i mejozy, przebiegu dowolnej funkcji czy różnicy między mową zależną i niezależną, podmiot edukacji poczuje się uboższy. Błąd. Współcześnie, poza absolutnym marginesem społeczności, dla którego nieokreślone i niezobowiązujące poczucie statusu kulturowego jest jeszcze istotne, takie elementy treści uznawane są za abstrakcyjne, niepraktyczne, a zatem zbędne. Nie mamy wpływu na proces historyczny, który, zataczając koło, do tego doprowadził – dziś jakakolwiek wiedza nie wpływa już najczęściej na byt jednostki, co czyni jednocześnie nauczycieli konserwatorami fikcji. Upierając się przy jej introdukcji i egzekucji, ustawiamy się pod prąd najogólniejszych dążeń podmiotu. Zdziwienie jego niskimi aspiracjami, z sufitu wziętym przekonaniem o niepraktyczności dowolnej wiedzy (skoro nie wiem, co mi się przyda, szkoda czasu i energii na uczenie się czegokolwiek), ignorowaniem faktu, że praktyczne umiejętności rzadko można nabyć w warunkach symulacji i że rozumienie dowolnego procesu predysponuje do zrozumienia innych stało się obecnie świadectwem arogancji i elitaryzmu. […]
To mniej lub bardziej usprawiedliwione poczucie niedocenienia bardzo często prowokuje nauczycieli do posługiwania się językiem i symboliką, które są na ogół postrzegane jako żałosne i roszczeniowe. Jest to drugi aspekt funkcjonowania tego zawodu, który w odbiorze społecznym nie przysparza nam wielbicieli. To wieczne mazgajstwo, czekanie aż „coś nam dadzą” (bo przecież powinni, no nie?), a jednocześnie pokorne stawianie się na dzwonek, w obawie, by czegoś nie zabrali albo w nadziei, że zabiorą mniej niż mogą. To pokazywanie pasków, wyliczanie godzin i zdobytych kwalifikacji, spowiadanie się z przygotowywania zajęć i sprawdzania prac, żebranie o podwyżki, które nigdy nie wyszły (i nie wyjdą) poza częściową rewaloryzację nakładów własnych lub gonienie inflacji, a z drugiej strony, z trudem maskowane poczucie winy z powodu dni wolnych i kompleks niewytwarzania PKB. To z pewnością nie podnosi prestiżu, a często przekreśla jego resztki, wypracowane przez stachanowców płci obojga, nauczycieli roku, innowatorów i innych liderów na konferencjach, warsztatach, szkoleniach, ale często nie na lekcjach. […]
„Żaden normalny, wolny, wykształcony człowiek przez lata nie godzi się na takie traktowanie!”, pisze w jednym ze swoich tekstów Beata Wermińska, dając wyraz inteligenckiej i elitarnej frustracji, dziwiąc się nauczycielskiej bierności i bezradności. Co do „normalności” się nie wypowiadam, raz, że nie jestem psychiatrą, czy choćby psychologiem, a dwa, że normalność i jej granice są raczej pojęciami nieścisłymi i zmiennymi w czasie. Wydaje mi się, że normalność po prostu ewoluuje w nauczycielskim gatunku w kierunku uniwersalnej niekontrowersyjności – jeśli mnie nie zauważą, to może nie zjedzą, a jeść dadzą. Może nie do syta, ale zawsze. W kwestii „wolności”, to jest to środowisko, którego mentalność od dawna kształtowana jest dekretami i w sumie nieistotne jest, czy to wytyczne płynące z jakiegoś KC, od dowolnego czarnka czy z OECD. Ważne, by w ogóle były, bo inaczej nie bardzo wiadomo, co z tą wolnością robić. „Wykształcenie” najchętniej bym w analizie pominął, bo pojęcie to jest dla wielu synonimem mądrości, kartą wstępu do elitarnego klubu, a dla innych niejednokrotnie przyczyną zawiści – aż strach takie złudzenia rozwiewać i wzbudzać niepotrzebne emocje. Jeśli jednak kwestii wykształcenia nie chcemy zignorować, to trzeba sobie szczerze powiedzieć, że i u nas, z całym szacunkiem dla profesjonalistów (w tym Autorki), bywa z nim różnie. Najczęściej zapominamy, że jeśli edukacja szkolna jest tak kiepska, jak się powszechnie uważa, to sytuacja na uniwersytecie nie może być znacząco lepsza. Środowisko akademickie nie jest impregnowane na trendy kształtujące funkcjonowanie podstawówek, a poza tym, z pustego to i Salomon nie naleje, więc w tych naczyniach połączonych, płynnej mądrości jest w zasadzie tyle samo. […]
Ośmielę się zasugerować, że ratunkiem dla profesji, a nie jedynie szminkowaniem trupa, może być wyłącznie niezgoda na dalsze firmowanie świetlicy, a raczej zgoda na dywersyfikację targetu i realną specjalizację kadr – jest logiczne, że około 20% podmiotu edukacji, oczekujące czegoś więcej niż dziennej przechowalni i gotowe wziąć na siebie stosowną część odpowiedzialności za swoje wykształcenie, ma prawo oczekiwać, że będzie ich uczyć te 20% nauczycieli, których kompetencje nie ograniczają się do bycia przyjaznym. […]
A gdyby tak na początek zdjąć takim szkołom (i wszystkim pozostałym chętnym) kajdanki centralnego sterowania, poluzować gorsety podstaw programowych i pozwolić dyrektorom decydować o uposażeniu pracowników w zdecydowanie większym zakresie i szerszej rozpiętości płacowych widełek? Ewentualny sukces takiego posunięcia mógłby otworzyć drogę do ich dalszej ewolucji, nie wyłączając przekształceń własnościowych. Zatrudnienie w takich szkołach z pewnością przyniosłoby realny awans materialny nauczycieli, dawało cel ich profesjonalnemu rozwojowi, a tym samym wymusiłoby wyższy poziom kształcenia do zawodu. Jest szansa, że takie rozwiązanie promowałoby nie tylko gotowość do spędzania w szkole czasu z uczniem (lub bez niego), ale przede wszystkim wykorzystanie go ku intelektualnej korzyści tego ostatniego.
Nie widzę innego sposobu na odzyskanie wiarygodności i należnego profesjonalistom prestiżu. Z kolei egalitarne, nienachalne, niezepsute populizmem i neutralne światopoglądowo państwo mogłoby w pełni zasłużenie cieszyć się mianem mecenasa edukacji i czerpać zyski z rosnącego potencjału swoich odbudowywanych elit – on wbrew pozorom jest dochodowy. Jako mam nadzieję normalny, jeszcze wolny, jakoś tam wykształcony człowiek, tego bym sobie życzył, ale naiwny nie jestem. Ilu normalnych, wolnych i wykształconych nauczycieli jest na to gotowych?
Cały tekst „Normalni, wolni i wykształceni (cz. 2)” – TUTAJ
Źródło: www.eduopticum.wordpress.com