31 lipca 2021zamieściliśmy fragmenty posta z bloga Roberta Raczyńskiego „Eduopticum”, zatytułowany „Podstawy współczesnej pedagogiki”. Jak można było w tamtym tekście przeczytać, autor już wówczas zapowiedział, że to dopiero początek „większej całości”:
„W tym i trzech następnych wpisach, chciałbym przyjrzeć się wybranym, pseudonaukowym korzeniom pedagogicznych mitów, dobrym, bo modnym trendom, niezweryfikowanym koncepcjom i narzędziom, które stały się tak popularne i wpływowe, że ich kwestionowanie może na przykład stać się przyczyną niezdanego egzaminu, nieprzychylnej oceny dorobku zawodowego (a w mniejszej skali, przeprowadzonych zajęć) lub ostracyzmu w miejscu pracy.”
Najwyższy czas, abyśmy udostępnili owe trzy zapowiedziane teksty. Oto ich fragmenty i linki do pełnych wersji na stronie bloga „Eduopticum”. Pogrubienia czcionek i podkreślenia fragmentów cytowanego tekstu – redakcja OE:
5 sierpnia 2021 r. – „Zmiana ci wszystko wybaczy”
Charakterystyczną dla pop-pedagogiki i jej mesjaszy, a zupełnie obcą działaniom naukowym strategią, jest zestawianie ekstremów, tworzenie sztucznych opozycji i wyciąganie z nich rzekomo wiążących wniosków. Wszystko jest tam czarne lub białe i jedno wyklucza drugie, tak jak w przypadku wspomnianych już miękkich i twardych kompetencji.
Jak motywacja wewnętrzna uznana została za tę jedynie słuszną, to mimo zmiany warunków i okoliczności, jakakolwiek zewnętrzna jest już obrazą dla podmiotu. Skoro bezpośrednie nauczanie jest na cenzurowanym, to jedyne, do czego bywa jeszcze przydatne, to regulamin pracowni chemicznej. Analogicznie, jeśli nauczycielska instrukcja werbalna jest niezalecana i ma być ograniczana, to nauczyciel powinien tak zorganizować zajęcia, by uczeń zasady dynamiki sformułował sobie sam, bo w końcu, jeśli Newton mógł, to dlaczego nie kto inny? Każde zdarzenie edukacyjne musi być sprowadzone albo do praktycznego banału, albo do absurdu – jeśli np. do zebrania informacji o patronie przydała się metoda projektu, to z pewnością sprawdzi się również przy czytaniu lektury. […]
Niespójność i niekonsekwencja to znak firmowy wielu pedagogicznych poczynań. Na przykład, wspomniany już Hattie (nie uwziąłem się na niego, jest po prostu osobą uważaną w środowisku za prominentnego badacza) wyraża poparcie dla bezpośredniego nauczania. Jak mu się to nie kłóci z nieistotnością wiedzy nauczyciela, doprawdy nie wiem, ale w tym przypadku nikt się tym jakoś nie ekscytuje i nie podkreśla na każdym kroku – pedagogika nigdy takimi drobiazgami się nie przejmowała, a środowisko jej teoretyków ma raczej wybiórcze, czytaj praktyczne, podejście do jej założeń – co z grubsza pasuje do przyjętej ideologii, jest nagłaśniane, co byłoby niewygodne, zostaje zapomniane. Delikatnie mówiąc, w pedagogicznych dociekaniach, najważniejsza jest słuszna teza, której, wobec wsparcia ponowoczesnej publiczności, nie trzeba nawet zbyt usilnie dowodzić – wystarczy słowo-klucz: Zmiana!
Warto przez chwilę zastanowić się, skąd wzięła się nieprawdopodobna popularność i nośność tego jakże bojowego, wręcz rewolucyjnego zawołania. Dlaczego coś ewoluującego dotąd w tempie zgodnym z dynamiką realnego rozwoju społecznego, co działało i jakoś tam sprawdzało się przez tysiąclecia, raptem musi ustąpić, i to w wyniku rewolucyjnego przewrotu? Dlaczego dotychczasowe tempo przemian w edukacji przestało wystarczać? Żeby było jasne, nie pytam, dlaczego w szkole nie bije się już dzieci, ani dlaczego uznaliśmy, że w toku procesu edukacyjnego, to ich rozmaicie pojmowane dobro jest najważniejsze – zaryzykuję twierdzenie, że to nie luminarze pedagogiki to sprawili, a historyczny proces dojrzewania społeczeństwa do takich idei. To prawda, że nasz gatunek jest niezmiernie ekspansywny i zawsze musi sprawdzić, co jest za następnym wzgórzem, jednak w wymiarze jednostkowym jesteśmy dość konserwatywni i dążymy raczej do homeostazy, małej stabilizacji jak długo się da, skąd więc ta nagła potrzeba wywracania do góry nogami naturalnego porządku uczeń-mistrz, który spokojnie doprowadził nas do małego kroku Armstronga?
Prawdziwą przyczyną była obserwacja nieskuteczności szkoły, w konfrontacji z rosnącymi oczekiwaniami emancypującego się przedmiotu/podmiotu jej działań, który do pewnego momentu niewiele poza prostą alfabetyzacją od szkoły wymagał. Wraz z umasowieniem szkolnictwa, szybko okazało się, że możliwości nauczanych pozostają z grubsza takie same, ale pretensje do społecznego awansu (jeszcze z edukacją związanego) nieproporcjonalnie się zwiększają. Wraz ze wzrostem dobrobytu społeczeństwa industrialnego, edukacja, początkowo kulturo- i elitotwórcza, traciła swe podstawowe funkcje na korzyść usprawiedliwiania i formalizowania tego awansu. Paradoksalnie, demokratyzacja oświaty, kojarzona przecież z cywilizacyjnym postępem, stała się nie tyle przyczyną upowszechnienia, co swoistej ochlokracji wykształcenia. W świecie kultury Zachodu, edukacja stała się taką samą oczywistością, co ogólnie dostępne dobra konsumpcyjne, czy służba zdrowia. I tu docieramy do sedna problemu. Podczas gdy za chleb i mleko trzeba jednak z reguły zapłacić i naprawdę trzeba się postarać, by znaleźć kogoś, kto nie chce być zdrowy, wykształcenie, jako tani abstrakt, łatwo jest rozdawać, nawet tym, którzy nie wyciągają po nie ręki. […]
No cóż, nie trzeba być Kenem Robinsonem, ani innym światłym wykładowcą na YouTube University, żeby udzielić szybkiej, celnej i oczekiwanej odpowiedzi: Tempo przemian w naszym sztucznym środowisku stało się tak szybkie, że przekroczyło zdolności adaptacyjne gatunku i jakiekolwiek próby intelektualnego nadążenia za nim są z góry skazane na niepowodzenie; co więcej, równie szybkie i iście rewolucyjne zmiany dokonują się na rynku pracy, poddając w wątpliwość zasadność nabywania specyficznych, konkretnych umiejętności. Wszystko to prowadzi do oczywistego wniosku, że nie ma sensu próbować zdobywać jakiejkolwiek wiedzy, gdyż jest ona obecnie dostępna na zawołanie (trzeba jedynie mieć taką potrzebę i umieć to zrobić – taki drobiazg) i tylko wtedy jest w miarę aktualna – pracę i powodzenie mogą nam więc zapewnić tylko kompetencje ludzkie (wiadomo, że podłogi myją skrzaty): kreatywność, współpraca w zespole, nawiązywanie i utrzymywanie relacji, analiza i selekcja informacji, radzenie sobie w zmiennych warunkach, etc. Trzeba natychmiast zmienić ten dziewiętnastowieczny system edukacji, bo zginiemy!
Prawda, że oczywiste? Jasne. […]
x x x
5 sierpnia 2021 r. „Projekt inteligentny inaczej”
Czy, zanim wspomniany na końcu poprzedniego wpisu moment nastąpi, dzisiejszej pedagogice wystarczy czasu, by zrozumieć, że rozmaite kompetencje są komplementarne i faworyzowanie jednych kosztem drugich jest krótkowzroczne? Nie założyłbym się o to. Zbyt wielu już ludzi zaangażowanych w edukację nie rozumie, że jakąkolwiek wiedzę buduje się na innej wiedzy, a nie algorytmie wyszukiwarki. Zbyt wielu nie rozumie wielu innych rzeczy.
Na przykład tego, że nie daje się nikogo nauczyć czegoś takiego jak „czytanie ze zrozumieniem” (to jeden z moich ulubionych neologizmów szkolnych – po co czytać bez zrozumienia i kto to robi z własnej woli?). Można spędzić całe lata na „przerabianiu” kolejnych lektur, w zalecany przez autorytety sposób, robić dramy i inscenizacje, czytać z podziałem na role, oznaczać kwestie w dialogach emotikonami, itp., itd., nie doczekać się żadnych, weryfikowalnych rezultatów i wciąż narzekać, że „dzisiejsza młodzież nie czyta”. W sporej części nie czyta nie tylko dlatego, że to długie, nudne i zalatuje naftaliną, ale dlatego, że nie rozumie. A im mniej czyta, tym mniej rozumie i koło się zamyka. Problem w tym, że dzisiejszy nauczyciel ma (i, niestety, najczęściej jest do tego przekonany) uczyć kompetencji, a nie uczy żadnej wiedzy ogólnej, słownictwa, składni i gramatyki, bez których ta kompetencja jest pustym słowem. To się sprawdza, dopóki czytanka dotyczy szkolnej wycieczki. Do tego wiedzy i doświadczenia wystarcza nawet przedszkolakom, ale wizytator będzie piał z zachwytu, gdy podobny tekst „zdekonstruuje” piętnastolatek, byle tylko wizytowany miał w konspekcie słuszne metody i techniki. […]
Oto kolejny taki filar nowoczesnej pedagogiki chciejstwa, żywo przemawiający do ponowoczesnego słuchacza: Pragmatyka przygotowania ucznia do „prawdziwego życia”. Jak wiadomo, życie ucznia nie jest prawdziwe – do matury, a czasem i dłużej, przebywa on w specjalnie utworzonym terrarium. Aby móc go stamtąd wypuścić między ludzi, trzeba dopilnować, by nauczył się np. jeść sztućcami lub dobierać parami skarpetki. Ponieważ są to kompetencje praktyczne, muszą być praktycznie nauczane. Najlepiej nadaje się do tego metoda projektu. Projekt trzeba podzielić na etapy i każdy z nich zaplanować na spotkaniach ustalonych w harmonogramie. A więc burza mózgów. Mózgi przerzucają się pomysłami i w pełnym szacunku dialogu ustalają, że trzeba: zebrać informacje w terenie i sprawdzić, czy skarpetki rzeczywiście występują parami; przeprowadzić wywiady z użytkownikami skarpetek, żeby sprawdzić ich preferencje i, ewentualnie, techniki dobierania. Po ustaleniu wstępnych faktów i zasięgnięciu opinii prowadzącego projekt, wykonawcy dzielą się na zespoły, które zbadają poszczególne techniki: zespół d.s. dobierania kolorami i wzorami oraz zespół d.s. dobierania rozmiarem. Żeby nikogo nie dyskryminować, daltonistów, niezdecydowanych oraz zwolenników wolności od rygoru dobierania zrzesza się w zespole d.s użytkowników nienormatywnych. Po miesiącu wytężonej pracy zespołów, zbierze się komisja złożona z prowadzącego i jego kolegów, i przyjmie sprawozdania. Następnie, prowadzący ustali daty warsztatów praktycznych, podczas których poszczególne zespoły poprowadzą wzajemne prelekcje i prezentacje. Clou programu będą stanowić ciekawostki i odkrycia (okazało się w toku projektu, że skarpetki to stosunkowo niedawny wynalazek, a onuc nie trzeba było dobierać). Na zakończenie, prowadzący dokona oceny projektu, kierując się przede wszystkim samooceną zespołów. Nie muszę dodawać, że wszyscy uczestnicy, odkąd tylko pamiętają, nosili skarpetki perfekcyjnie dobrane w pary. Niektórzy nawet czyste. Emotikon: Ironia.
Jeśli ktoś pomyślał, że uważam tę metodę za poronioną, to jest w błędzie. Problem leży gdzie indziej. Ważne jest, kto i co przy jej pomocy chce osiągnąć. Paranoją pedagogiki, tęskniącej za niemożliwymi do osiągnięcia w edukacji masowej efektami (normalizacja, ujednolicenie, uniwersalność, a zarazem elastyczność i efektywność procesu edukacyjnego wobec pełnej gamy możliwości i motywacji targetu) jest bezkrytyczna i jednostronna adaptacja metodologii, która sprawdza się, a przynajmniej bywa, że się sprawdza, w dziedzinach bezdyskusyjnie praktycznych i wymiernych, np. w przemyśle. […]
Cały tekst „Projekt inteligentny inaczej” – TUTAJ
x x x
9 sierpnia 2021 r. „Ukryte koszty aktywizowania”
Przewiny współczesnej pedagogiki, wynikające z ideologicznego zacietrzewienia, zaślepienia, chciejstwa, uogólnienia i organicznej wręcz niechęci do myślenia racjonalnego, idą w dziesiątki. Nie ograniczają się przy tym do podstawowych założeń, metodyki i technik nauczania, utrudniając życie nauczycielom, zdolnym jeszcze do oceny sytuacji – tacy są gotowi zrezygnować z komfortu płynięcia z prądem, nie stosować ich niewolniczo i jakoś je modyfikować, choć płacą za to wysoką cenę.
Niestety, cenę zdecydowanie wyższą płaci bezpośredni przedmiot-podmiot pedagogiki, nieświadomy ogromu dowcipu, niesamodzielny i poddany jej zabiegom przymusowo. Płaci straconym czasem, zbędną pracą, stresem większym, niż konieczny i… wykluczeniem.[…]
Dopóki jednak pogoń za króliczkiem (zmianą) jest dużo bardziej opłacalna (choćby psychicznie), niż zamknięcie go w klatce, musimy liczyć się z wyżej wymienionymi kosztami po stronie ucznia. Ukrytymi, oczywiście. Zupełnie subiektywnie, za najważniejszą składową tych kosztów uznałem stracony czas – nie da się go zwrócić, ani zrekompensować. Na ewentualne, prawdziwe nadrobienie strat merytorycznych (nie chodzi o te wszystkie powtórki i przyspieszenia, znane wszystkim z końcówek semestrów, godziny wyrównawcze, itp.) potrzeba na ogół tyle samo czasu, ile go stracono. […]
Panuje raczej zgodne przeświadczenie, że oprócz spędzania w szkole większej liczby godzin, niż niejeden zatrudniony na pełnym etacie i „zabierania pracy do domu”, do uczniowskiego stresu w olbrzymim stopniu przyczynia się testomania. Mało kto jednak łączy ją z nowoczesnym paradygmatem, a tymczasem związek między nimi jest bezpośredni: Żeby dobrze napisać test z materiału, który był jedynie facylitowany i instygowany aktywizowanemu uczniowi (przepraszam za ten spolszczony żargon), trzeba niemal zapomnieć o tymże materiale, a skupić się na technice robienia testów. Jak to zrobić? Rozwiązać więcej testów. O czym? A kogo to?
Prawdopodobne jest, że wielu Czytelników wzruszyło ramionami, kiedy wspomniałem o wykluczeniu, w kontekście podatku-haraczu, płaconego przez uczniów za wątpliwy przywilej bycia świadkiem „budzenia się szkół”, w nowym, wspaniałym świecie postmodernistycznej oświaty powszechnej. Ależ gdzie tu wykluczenie? Przecież wszyscy relaksowali się w dźwiękowym lesie i nikomu nie było przykro, że o liściach nic dotąd nie wiedział, bo i nadal nic wiedzieć nie musiał (zadane dopiero na za tydzień, czyli, dla 11-latka, za całą wieczność). Nowoczesna szkoła chlubi się przecież przyjazną atmosferą i brakiem dyskryminacji ze względu na posiadaną (a raczej nieposiadaną) wiedzę. I znowu, wszystko jest ok., dopóki nie wychodzimy myślą poza owe niestresujące zajęcia, które tak się spodobały obserwatorowi, że serdecznie pogratulował mistrzowi ceremonii i zobowiązał go do poprowadzenia lekcji otwartej, tak, żeby wszyscy nauczyciele w szkole mogli skorzystać z jego doświadczeń. Miło z jego strony. Ale i głupio strasznie, bo najwyraźniej nie dotarło do niego (jakby dotarło, to też by to zignorował), że właśnie skazuje już nie tylko część tej jednej grupy, na ukrytą pod nowomową i dobrymi chęciami dyskryminację.[…]
Przypadek nie jest na ogół kojarzony z czymś, na czym można opierać system edukacyjny, ale zmyślni teoretycy pedagogiki na to też znaleźli sposób i znów, zgadliście Państwo, jest to sposób niezwykle prosty. Wystarczy założenie, że nauczyciel nie ma niczego kontrolować. Aż wstyd, że mało który na to wpadł. Do tej pory kojarzyło się to raczej z zaniedbaniem obowiązków. A życie może być piękne, jeśli lekcja prowadzi się sama – potrzeba jedynie kilku zmyślnych zadań praktycznych i uczniowie w te pędy zabierają się za uczenie się od siebie nawzajem. Jeśli przynajmniej jeden z nich będzie myślał kreatywnie, to reszta wyciągnie z tego wnioski i się czegoś nauczy, proste? Ale, ale. Co z ich niewielką wiedzą, doświadczeniem i śladową motywacją? Przecież, żeby myśleć out of the box, trzeba najpierw wiedzieć, co się w tym pudełku ma. Oj tam, oj tam – źle dobrałeś człowieku zadania. Muszą być takie, których rozwiązania większość już zna. Można? No cóż, pewnie czegoś nie zrozumiałem na szkoleniu, ale to w sumie moja wina, bo nie bardzo jestem podatny na działania aktywizujące… Dobrze, że nie musiałem za nie zapłacić, czymkolwiek oprócz czasu, którego w mojej profesji wszyscy mają przecież jak lodu na (dawnej) Grenlandii.
Cały tekst „Ukryte koszty aktywizowania” – TUTAJ
Źródło: www.eduopticum.wordpress.com