Długo, bo aż od 8 lutego, musieliśmy czekać na nowy tekst bezwzględnego recenzenta polskiego systemu edukacji – Roberta Raczyńskiego. Ale warto było – wczoraj zamieścił on na swym blogu „Eduopticum” tekst, w rozmiarze 30 498 znaków, zatytułowany „Zdalnie sterowani”.
Nie podejmując się dokonywania merytorycznie uzasadnionych skrótów – zamieszczamy poniżej jedynie cztery fragmenty tej bezlitosnej diagnozy dominującego klimatu potępiania dla zdalnej edukacji i nazwania po imieniu wszystkich patologii systemowych, które owa przymusowo zastosowana forma nauczania ujawniła, gorąco polecaając lekturę całości:
[…] Narzekanie na jakość edukacji zdalnej zaczyna się od, dla mnie osobiście zupełnie niezrozumiałego, zdziwienia, że nie jest z nią dobrze. W to, że „jest źle” nikt na ogół nie wątpi, a to z kolei dla wielu stanowi swoiste argumentum ad numerum. Możemy być pewni, że odbiór społeczny i obraz edukacji on-line (i wszelkiej innej), zarówno ten laicki, jak i profesjonalny, będzie zawsze efektem uzyskanym po przejściu przez akurat posiadany pryzmat, a ten, jak wiadomo, jest u każdego inny. Dość łatwo domyśleć się właściwości pryzmatów, będących w posiadaniu uczniów, ich opiekunów i nauczycieli. Oczywiście, i w tych grupach optyka bywa zróżnicowana, ale najczęściej daje się w ich ramach uśrednić kąty padania, załamania i odbicia. Jednak w przypadku państwowej, centralnie sterowanej oświaty publicznej wszystkie te parametry nie mają niemal żadnego znaczenia, jeśli akurat nie korelują z cechami pryzmatu władzy. Te zaś nie są odbiciem panujących warunków fizycznych, a odgórnych założeń, które finalnie zawsze będą składały się na oficjalną laurkę dla prowadzonej polityki, niezależnie od widocznych jak na dłoni błędów, zaniedbań, przekłamań i oczywistych niespójności. Jest to po prostu nieuniknione, bez względu na polityczną proweniencję autorów obrazu i gusta odbiorców. Oczekiwanie czegokolwiek innego jest wyrazem naiwności i, upierając się przy modelu powszechnego szczęścia edukacyjnego, dyktującego swoje reguły gry wszystkim innym jej uczestnikom, należy się z tym liczyć i pokornie godzić. A tu, wśród publiczności, szok i niedowierzanie: Rząd reformuje tę zapyziałą oświatę, ale nie może, bo nauczanie zdalne mu przeszkadza. […]
Wracając do problemu przewodniego, musimy zrozumieć, że biadolący dziś nad sytuacją oświaty podczas pandemii, biadolą tak naprawdę nie nad jej niedoskonałościami, wpadkami i ewidentnymi wadami, ale nad własnymi wyborami i brakiem reakcji na patologie, na które teoretycznie się nie zgadzają. Jojczenie to przypomina larum, które po ostatnim zamachu na prawa kobiet podniosło się w wielu miejscach i środowiskach. Wściekłe i dramatyczne „Wypierdalać!” odbiło się głośnym echem w umysłach mnóstwa obywateli, z których wielu najpierw zagłosowało za odebraniem sobie rzeczonych praw, bądź też pozostało biernymi, gdy populiści sięgali po narzędzia, pozwalające dowolne prawa odbierać, z żadnymi wrzaskami się nie licząc. Analogicznie, widzący złe rzeczy dziejące się w edukacji, nie dostrzegają jednocześnie, że jako społeczeństwo nie stawiamy naszym reprezentantom żadnych konkretnych wymagań odnośnie kształtu oświaty (także w czasie pandemii) – dopóki coś nie wytrąci świetlicy z dobowego rytmu, zdecydowanej większości jest doskonale obojętne, jak ona funkcjonuje.
Od samego zarania naszej współczesnej demokracji, nikt nie rozliczał rządzących z polityki edukacyjnej; poza jej najogólniejszym ustrojem, to nigdy nie był żaden priorytet, ani temat prawdziwej debaty publicznej, nigdy też nie wymagano, by aspirujący do roli decydentów, jakiekolwiek argumenty istotne w tej debacie przedstawiali i do nich przekonywali, walcząc o elekcję. Zarówno w przypadku reformy wprowadzającej gimnazja, jak i deformy je likwidującej, mieliśmy w zasadzie do czynienia jedynie z argumentami ideologicznymi, bądź indoktrynacją post factum – kiedy ramki ustrojowe zostały ustalone, pies z kulawą nogą nie interesował się już szczegółami, infrastrukturą, kadrami, itd. Takie drobiazgi mają zawsze ogarnąć woźna i dowolna Stasia Bozowska, i to ona dostaje po głowie za każdym razem, gdy coś idzie nie tak, a nie Maliniak, któremu nie chciało się ruszyć tyłka i zapytać swego radnego, dlaczego w szkole jego dziecka nie ma psychologa, albo kół zainteresowań, funkcjonujących po 15-tej, co radny zamierza z tym zrobić i dlaczego nie zrobił wczoraj. Dzisiejsze, powszechne utyskiwanie na farsę nauczania on-line w jakiejś szkole lub nieoczywistość dostępu do Internetu „na ścianie wschodniej” jest więc zamawianiem musztardy po obiedzie, godnym „ciemnego ludu”, a nie obywateli. Niewątpliwie, w oświacie (zdalnej), jak wszędzie indziej, z czysto ekonomicznych względów, nie można mieć wszystkiego. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by było choć trochę lepiej, niż jest. Tyle że, paradoksalnie, zaskakująco dla niektórych, zdaje się to nie leżeć w niczyim interesie… […]
Jest jeszcze jeden aspekt pomiaru efektywności, który zdaje się być pomijany w popularnych analizach. Mam wrażenie, że porównań nauki zdalnej i stacjonarnej dokonuje się najczęściej (być może niezamierzenie) w sposób dość tendencyjny. Wydaje mi się, że efekty tej pierwszej zestawia się raczej z założeniami ustalonymi dla tej tradycyjnej, niż z jej rzeczywistymi osiągnięciami. Skąd to powszechne przekonanie o nadzwyczajnej skuteczności edukacji w klasie, doprawdy nie wiem. Po prostu, innej edukacji nie mamy (nie znamy), więc ta musi być skuteczna. Wygląda to na klasyczny błąd fałszywego założenia. W świadomości niezbyt zaangażowanych powstaje nieuniknione skojarzenie: Skoro nauczanie tradycyjne jest skuteczne, to zdalne, jako nietradycyjne, wprost przeciwnie. Jest to fałszywa dedukcja, non-sequitur, choćby nie wiem jak bardzo korelowała się z indywidualnymi doświadczeniami.
Moje własne doświadczenia w tej mierze (wolę to wyraźnie zastrzec, by nie wytknięto mi chęci uogólnienia) jasno wskazują na to, że edukacja stacjonarna przoduje głównie w biurokratycznym zapisie sukcesu. W odniesieniu do własnego przedmiotu (tu mogę mieć pewność, że wiem, co mówię), jestem przekonany, że np. efektywność nauczania języka obcego na pierwszym etapie edukacyjnym (mierzona komunikacją) oscyluje wokół zera i jakiekolwiek rezultaty pozwalające się kwalifikować jako A1, uzyskuje się obecnie w klasach siódmej i ósmej, wysiłkiem nauczycieli i uczniów, którym zaczyna świtać nieuchronność egzaminu. Gwoli sprawiedliwości dodam, że w warunkach zapewnionych tej jak najbardziej stacjonarnej dziedzinie edukacji, inaczej być nie może.[…]
Na szczęście, jednak jest wyjście. Proste i tanie. W zgodnej opinii władz oświatowych, społeczeństwa i większości nauczycieli, okazuje się nim być jak najszybszy powrót do szkolnych gmachów, gdzie okulary (najlepiej jednak ciemne) można będzie znów założyć, a trupa szminkować do woli. Dzięki kreatywnej księgowości, której nikt już w żadnej kamerce nie podejrzy, znów będzie można wyjść na swoje, bo przecież to, że Malinowski (podobnie jak jego rodzice) nie rozumie, co czyta, nie potrafi wyszukać potrzebnej informacji, posłużyć się nią, a przede wszystkim znaleźć na to wszystko czasu i energii jest winą jego laptopa i nauczyciela, a nie koncepcji ogólnej. To że na pewnym poziomie, szkolnej fizyki nie daje się pogodzić z matematyką, to wina medium, a nie „specjalistów”, którzy od dziesięcioleci nie potrafią uzgodnić odpowiednich podstaw programowych. Fakt, że jedyną realnie wykorzystywaną funkcją oceniania jest wspomaganie kijem konsumpcji marchewek, a sprawdziany są jedynie maszynką do produkcji tych wysublimowanych instrumentów, znów da się usunąć z widoku. To, że Kowalska się tnie, Walczak narkotyzuje, a Balcerek ma rozmaite fobie minie jak jakiś epizodyczny senny koszmar, bo przecież wraz z powrotem do klasy, wymienieni znajdą się pod troskliwą opieką specjalistów, na nowo odnajdą się w grupie rówieśniczej, nie będą już samotni i o wszystkich swych problemach opowiedzą na sesjach terapeutycznych, zwanych godzinami wychowawczymi. Zniknie też problem mentalnie i fizycznie nieobecnych/wykluczonych, bo wreszcie będzie widać, że Zieliński śpi, Grzesiak bezmyślnie gapi się w okno, a Fiałkowskiej nie ma już trzeci tydzień. Zielińskiego się obudzi, Grzesiakowi zada kontrolne pytanie i wlepi uwagę, a Fiałkowska będzie musiała wreszcie przynieść zwolnienie lekarskie – wiadomo, w trybie zdalnym wszystkie te nadzwyczaj skuteczne środki pedagogiczne nie działają i dlatego całej trójce wiedzy nie przybywa.
Generalnie, wszyscy odetchną z ulgą – nie trzeba już będzie nikogo uczyć odpowiedzialności, samodzielności, technik efektywnego zdobywania wiedzy, działania i zachowania w przestrzeni wirtualnej, organizacji czasu, planowania, itp. – w klasie, wszystko to zrobi się samo (na papierze). Nie będzie również potrzeby przybliżania miękko-kompetentnym tego nieprzyjaznego TIK-u, bo w realu wystarczy wpis w protokole, że szkolenie się odbyło i wszyscy są szczęśliwi. Nikt wreszcie nie będzie żądał, by wprowadzać jakieś regulacje, zmieniać podstawy (no, chyba że w programach biologii i fizyki stwierdzi się niedostatek Ducha Świętego), rozwijać sieci informatyczne i resztę infrastruktury, szkolić pracowników, zmieniać kształcenie do zawodu i dziesiątki innych rzeczy, które wreszcie przestaną być palącym problemem. Do następnego razu, zdalnie sterowani.
Cały post „Zdalnie sterowani” – TUTAJ
Źródło: www.eduopticum.wordpress.com/