Dzisiaj na portalu Prawo.pl zamieszczony został artykuł Moniki Sewastianowicz „Rodzic jak Sherlock Holmes – sam ustali, czy dziecko było narażone na COVID-19”. Jako że podjęła ona bardzo aktualny i powszechnie występujący problem – przytaczamy jego fragmenty, namawiając do lektury pełnej wersji:
[…]
Rodzice uczniów skarżą się, że z informowaniem o koronawirusie w szkołach bywa jak z grą w rosyjską ruletkę. W niektórych placówkach o tym, że dziecko mogło mieć kontakt z osobą zakażoną dowiadują się od razu, a informacja jest na tyle precyzyjna, że wiedzą, iż nie powinni posyłać dziecka do szkoły. W innych nie wiadomo, kiedy padnie „strzał” – rodzice dostają maila tak tajemniczego, że nie mają pojęcia, co robić i żeby dojść, o jaką klasę chodzi muszą zabawić się w detektywów.
Wszystko przez nie do końca jasne przepisy i – spowodowaną nawałem pracy – opieszałość służb sanitarnych. Są dyrektorzy, którzy wolą poczekać aż informowaniem o potencjalnej możliwości zakażenia COVID-19 zajmie się Sanepid.[…]
Nie ma konkretnych wskazań, nie ma odpowiedzialności
Radca prawny Maciej Sokołowski podkreśla, że przepisy nie nakładają na dyrektora szkoły konkretnych wskazań w jaki sposób prawidłowo poinformować rodziców lub opiekunów o styczności ich dziecka w szkole z osobą zakażoną koronawirusem.
–Mając na uwadze ogólny obowiązek dyrektora do zapewnienia bezpieczeństwa uczniom należy przyjąć, że powinna zostać przesłana rodzicom informacja o styczności ich dziecka ze źródłem zakażenia, za pośrednictwem np. maila lub wiadomości w dzienniku elektronicznym. Natomiast to co powinno być treścią wiadomości należy domniemywać z celu i charakteru tej wiadomości – wskazuje.
I dodaje, że w jego ocenie dyrektor powinien poinformować rodziców, iż ich dziecko miało w szkole kontakt z osobą zakażoną koronawirusem, że do czasu formalnego potwierdzenia przez Sanepid objęcia kwarantanną powinni odizolować się od innych osób, jak również że dane dziecka i rodziców zostały przekazane do Sanepidu celem umożliwienia kontaktu i przekazania decyzji o objęciu kwarantanną.
Adwokat Maciej Śledź uważa, że podstawowym problemem jest brak utrwalonej praktyki działania w takich sytuacjach. – Przepisy są dosyć ogólne. Dlatego szkoły działają bardzo różnie. Jeśli natomiast chodzi o kwestie powództwa dotyczącego zarażenia się dziecka w związku z tym, że nie było informacji o koronawirusowym problemie czy w klasie, czy z nauczycielem to teoretycznie jest to możliwe – mówi.
Wyjaśnia, że podstawowym pytaniem jest jak udowodnić, że do zakażenia doszło w szkole, a nie poza nią. – To byłby główny problem w procesie odszkodowawczym. Jakieś prawdopodobieństwo w takiej sytuacji na pewno występuje, ale czy mamy do czynienia z pewnością, to jest zasadnicze pytanie, gdyż dziecko mogło się zarazić od innej osoby, w sklepie, na spotkaniu ze znajomymi. Trudność polega na tym, że jest to wirus, którym może się zarazić wszędzie i nigdy nie jesteśmy na 100 proc. pewni, że to właśnie dany kontakt tym skutkował. W mojej ocenie, w ewentualnym procesie wykazanie tej okoliczności byłoby największą trudnością – dodaje. […]
W jego ocenie istotna jest jeszcze jedna kwestia. – Podobnie otwarte pozostaje pytanie, na ile sytuacja epidemii wirusa SARS-COV-2 zostanie w przyszłości przez orzecznictwo uznana za siłę wyższą, która może doprowadzić do zwolnienia z odpowiedzialności domniemanego sprawcę szkody – podkreśla.
Cały artykuł „Rodzic jak Sherlock Holmes – sam ustali, czy dziecko było narażone na COVID-19” – TUTAJ
Źródło:www.prawo.pl/oswiata/