Postanowiłem nie czekać, jak to czyniłem w poprzednich latach, do wakacji i już dziś zamieścić mój pierwszy esej wspomnieniowy z nowego cyklu „Moje lata … dziesiąte”. Jako że wydarzenia roku 1960 były oczywistą kontynuacją tego, co działo się w roku poprzednim – zacznę od przypomnienia pierwszego eseju z zeszłorocznej serii, zatytułowa- nego „Mój rok 1959, czyli zauroczenie Antonim Makarenką. Wspominałem tam wakacje u wujka Hipolita – kierownika szkoły w podwarszawskim Janówku, gdzie podczas wakacji 1959 roku przeczytałem „Poemat pedagogiczny” Antoniego Makarenki. 

 

Doskonałym wstępem do dzisiejszego, w którym powrócę pamięcią do wydarzeń roku 1960, będzie ten oto fragment moich zeszłorocznych wspomnień:

 

Wakacje się skończyły, wróciłem do moich szkolnych obowiązków, w zasadzie po kilku miesiącach o tej lekturze powoli zapominałem. Aż po roku, jesienią, trochę z ambicjonalnych pobudek (bo nie ja zostałem drużynowym mojej drużyny harcerskiej, gdy jej dotychczasowy lider stworzył szczep drużyn i został jego komendantem), postanowiłem założyć na Nowym Złotnie pierwszą w dziejach tego osiedla, drużynę zuchów. I dzięki temu mieć prawo do noszenia granatowego sznura z lewego pagonu mundurka..

 

Ale po kolei: zanim dojdziemy do jesiennych miesięcy tego roku, roku XVII Letnich Igrzysk Olimpijskich w Rzymie (gdzie Polacy zdobyli 4 złote medale: Kazimierz Paździor w boksie, Zdzisław Krzyszkowiak w biegu na 3000 m z przeszkodami, Józef Szmidt w trójskoku i Ireneusz Paliński w podnoszeniu ciężarów), roku w którym na statku „Sputnik 2” dwa pieski: Biełka i Striełka po okrążeniu Ziemi, jako pierwsze żywe istoty powróciły na Ziemie, roku w którym niekwestionowanym królem polskich kin był film Aleksandra Forda „Krzyżacy”, zaś na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych AP wybrano Johna F. Kennedy’ego, muszę opowiedzieć jak upływały pierwsze jego miesiące w moim – wtedy ucznia Szkoły Rzemiosł Budowlanych – życiu.

 

Pierwsze 2 miesiące 1960 roku były czasem, który zapamiętałem jako kontynuację pierwszego etapu mojej „ścieżki murarskiej kariery zawodowej”, realizowanej w ramach programu dla drugiej klasy tej szkoły. Jak to opisałem w moim wspomnieniu, zamieszczonym w okolicznościowej broszurce, wydanej z okazji 60-lecia „mojej BUDOWLANKI” – były to ostatnie dwa miesiące pierwszych dwu okresów tego roku szkolnego 1959/1969 (bo rok szkolny dzielił się wtedy na cztery okresy) mojej „manualnej” nauki zawodu – najpierw „na sucho”, później już „na mokro, ale nadal „na niby” – w ramach praktycznej nauki zawodu (3 razy w tygodniu), prowadzonej w parterowym baraku przy ul. Wojska Polskiego, pełniącym funkcję pracowni zajęć praktycznych. Od połowy lutego – do wakacji – praktyczna nauka zawodu odbywała się już w warunkach rzeczywistej budowy. Więcej o tym we fragmencie (wyróżnionym „na niebiesko”) w załączonym pliku pdf, który jest „wypisem” z owej jubileuszowej broszury – TUTAJ

 

Ale w tym eseju przywołam inną historię, która zaczęła się właśnie wtedy i która – jak dziś to oceniam – wiele powie o ujawnionej wówczas mojej szczególnej kompetencji społecznej. To wówczas, w sieci koleżeńskich więzów naszej klasy, wykrystalizowała się szczególna struktura „paczki” jaką stworzyliśmy we czterech: Jurek P. Jurek T. Janusz S. i ja – występujący wtedy jako Włodek. (Bo cały okres nauki w szkole podstawowej występowałem pod imieniem Władek) To o tej grupie wspomniałem w owym jubileuszowym tekście, gdy pisałem o szczególnej roli pani profesor Wiktorii Kupiszowej w stymulowaniu naszego ogólnokulturowego rozwoju. Ale nasza czwórka spotykała się regularnie nie tylko w prywatnym mieszkaniu Pani Profesor i na owych, wspomnianych tam, artystycznych wydarzeniach, ale także w naszych domach – nie tylko dla wspólnego odrabiania prac domowych, ale także aby dyskutować na najróżniejsze tematy – także o przeczytanych książkach.

 

Bo przyznam nieskromnie – w tym nieformalnym klubie odegrałem rolę lidera, a także – można to tak określić – „mitotwórcy”. Dowodem na to ostatnie jest zachowany do dziś, napisany tamtego roku, wiersz, zatytułowany KULA

 

 

Bo właśnie tak nazwaliśmy ten nasz klub. Mieliśmy nawet jego symbol – przezroczystą szklaną kulę, która podczas naszych spotkań zawsze leżała na stole.

 

 

Także moim pomysłem było wprowadzenie miesięcznej składki – po 20 zł. Tak utworzony fundusz przeznaczany był na zakupy nowości książkowych (tytuły podpowiadała Pani Profesor), na które to zakupy nikogo z nas, samodzielnie, nie byłoby stać. Wszyscy byliśmy dziećmi niezamożnych, robotniczych rodzin. Mądrość naszego systemu polegała na tym, że ten z nas, któremu na danej pozycji najbardziej zależało – musiał zainwestować 1/4 ceny tej książki, uzupełniając brakującą kwotę z owego funduszu (uzyskawszy uprzednio akceptację na ten zakup od pozostałych „składkowiczów”) i stawał się jej właścicielem. Jednak był on zobowiązany do wypożyczenia jej w pierwszej kolejności członkom Klubu „Kuli”.

 

Ale i w tym roku przyszedł czas na wakacje. O ile w poprzednim nie miałem oferty ze strony ZHP, to tego lata sierpień spędziłem na obozie nad morzem, w nadmorskim lesie w pobliżu Jarosławca. Był to pierwszy obóz, zorganizowany przez naszą drużynę z Nowego Złotna, do której wstąpiłem w lutym 1957 roku – w trzy miesiące po Łódzkim Zjeździe (8-9 grudnia 1956), który zainicjował reaktywowanie Związku Harcerstwa Polskiego.

 

 

Obóz w Jarosławcu zapamiętałem z dwu powodów: bo po raz pierwszy mogłem wtedy tak długo, codziennie, oglądać morze z wysokiego nadmorskiego klifu:

 

 

Ten widok zafascynował mnie tak bardzo, że stał się bodźcem do napisania dwuczęściowego wiersza, którego obszerne fragmenty możecie przeczytać TUTAJ

 

 

 

Pamiętnym był ten obóz także dlatego, że to tutaj właśni pełniłem pierwszą „funkcję kierowniczą” – byłem zastępowym „Piratów” (tak nazwaliśmy nasz obozowy zastęp). I na koniec – w ramach tradycyjnego dla „Zielonego Dnia” przejęcia władzy od komendy obozu – zostałem tego dnia „zielonym komendantem”.

 

Wakacje się skończyły, zaczął się kolejny rok szkolny – 1960/1961. Dla uczniów TB1, a więc i dla nas – uczniów SRB, był to czas historyczny: krótko po jego uroczystym rozpoczęciu odbyła się przeprowadzka szkoły z jej dotychczasowej siedziby przy ul. Kilińskiego nr 79 do nowozbudowanego budynku przy ulicy Stefana Kopcińskiego – obok kościoła Św. Teresy. Swój udział w przeprowadzce mieli wszyscy – także uczniowie, którzy w pieszym przemarszu ze starej siedziby do nowego obiektu nieśli w rękach pomoce dydaktyczne, książki ze szkolnej biblioteki, a nawet doniczki z kwiatami…

 

Kończąc tę część wspomnień z 1969 roku dodam jeszcze, że od września tego roku kontynuowałem praktyczną naukę zawodu, tak jak przed wakacjami – na prawdziwych, choć niewielkich budowach…

 

 

Nie wyjaśniłem jednak dotąd, że nauczycielem zawodu był trzydziestoparoletni nauczyciel, który, tak jak ja, mieszkał na Nowym Złotnie i – jak się później dowiedziałem – był znajomym mojego taty. Tak to jakoś sobie załatwił, że wszystkie budowy (komórek, pralni, ubikacji w podwórkach nieruchomości, których właścicielami przed wojną byli Niemcy lub Żydzi, a które wówczas były administrowane przez ADM-y) były prowadzone na teranie Nowego Złotna. A że był on wątłego zdrowia i bardzo często „urywał się” do lekarzy – wpadł na pomysł, aby wyznaczyć uczniowskiego p.o. kierownika budowy. Nie muszę chyba dodawać, że uczynił nim mnie.

 

 

Miałem klucze od pakamery (gdzie się przebieraliśmy, gdzie gotowana była przez dyżurnego kawa, gdzie jedliśmy przyniesione z domów wałówki), ale także od magazynku, w którym po pracy przechowywane były narzędzia, ale także mniejsze gabarytowo materiały budowlane (np. worki z wapnem, cementem itp.). To ja wydawałem rano moim kolegom te narzędzia i potrzebne do pracy materiały. Pan Durko (bo tak się nazywa – jest jedynym żyjącym moim nauczycielem z „Budowlanki”) zostawiał mi także pieczątkę, którą kwitowałem odbiór dostaw – jeżeli takie nastąpiły pod jego nieobecność. I tak, właśnie tego roku, na uczniowskiej budowie, w wieku 16 lat, uczyłem się kierowania zespołem kolegów-pracowników i odpowiedzialności za powierzone mi mienie. Po raz pierwszy (bo było mi sądzone takie „próby” przeżywać jeszcze kilkakrotnie) ćwiczyłem sytuację „wrzucenia na głęboką wodę”. I się nie utopiłem!

 

Ale najbardziej znaczące – jak się po latach okazało – wydarzenie owego roku zaistniało w obszarze mojej harcerskiej aktywności. Po raz pierwszy informowałem o nim w Eseju bardzo osobistym: Aleksander Kamiński – patronem mojej pedagogicznej drogi. Oto – jako wprowadzenie do dalszej relacji – fragment z tamtego tekstu:

 

Po kolejnym obozie, w Jarosławcu nad morzem, gdzie byłem już zastępowym (był to rok 1960), podjęta została decyzja o przekształceniu dotychczasowej drużyny koedukacyjnej w szczep drużyn. Jako że nie ja zostałem drużynowym utworzonej właśnie męskiej drużyny, postanowiłem… założyć w naszej SP nr 135 pierwszą w dziejach Nowego Złotna, drużynę zuchów! I w tym momencie – już imiennie, bo swoją książką – wkracza w moje życie Aleksander Kamiński. Tą książką była „Książka drużynowego zuchów”, bo pod takim tytułem został wówczas wznowiony, wydany przed wojną pod nazwą „Książka wodza zuchów” , ów poradnik drużynowego. [www.obserwatoriumedukacji.pl]

 

Nie ma dziś powodu, abym opowiadając o okolicznościach utworzenia owej drużyny zuchów (dla której wybraliśmy współnie imię ówczesnego bohatera nie tak dawno dopuszczonych na ekrany Telewizji Polskiej filmów Disneya – Kaczora Donalda) posługiwał się nazwiskami osób, które także w tym uczestniczyły. Powiem jedynie, że na taki sam jak mój pomysł wpadł także pewien Haniek – o dwa lata ode mnie młodszy absolwent naszej 135 podstawówki, który był już wtedy uczniem II klasy w XVIII LO. To wtedy nasze drogi się spotkały – wcześniej w ogóle go nie znałem. Przez kilka pierwszych tygodni obaj – niezależnie od siebie – usilnie rekrutowaliśmy w dość ograniczonym gronie chłopców klas II, III i IV owej SP nr 135 – każdy do swojej drużyny. Szybko okazało się, że ja robiłem to skuteczniej – Heniek miał zaledwie kilku, gdy ja – kilkunastu chętnych. Muszę przyznać, że mój młodszy rywal podjął bardzo rozsądną decyzję: przyszedł do mnie z propozycją połączenia naszej działalności i wspólnego poprowadzenia jednej drużyny zuchów. Decyzja była oczywista – on przyjął propozycję pełnienia w tej drużynie funkcji przybocznego, ja pozostałem jej drużynowym.

 

Od tej chwil bardzo szybko staliśmy się dobrymi kolegami, a po roku – przyjaciółmi, co miało swe bardzo dla mnie ważne, konsekwencje po nieco ponad roku – ale o tym przy innej okazji.

 

Zbiórki z nowymi zuchami odbywaliśmy co tydzień – aż do Bożego Narodzenia, kiedy to na 10 dni opuściłem nie tylko Nowe Złotno, ale i Łódź. Powodem tej absencji nie był wyjazd na narty, a uczestnictwo w kursie dla drużynowych zuchów w Centralnej Szkole Instruktorów Zuchowych (ZSIZ) w Cieplicach Śląskich-Zdroju. (Od 26 XII 60 do 5 I 61)

 

Niewiele z tego co tam się działo pamiętam. Metodyki pracy z najmłodszymi członkami ZHP, którą jeszcze w przedwojennych latach trzydziestych opracował i spopularyzował późniejszy profesor pedagogiki społecznej Uniwersytetu Łódzkiego Aleksander Kamiński, nazywając ich „zuchami” uczyli nas starsi instruktorzy, którzy swe doświadczenie zdobywali jeszcze w pierwszych powojennych latach, przed likwidacją ZHP. Ale w ramach tych wspomnień muszę o dwu wydarzeniach napisać:

 

Pierwszym było zawarcie znajomości z pewną warszawianką o imieniu Elżbieta, która okazała się trwalsza od czasu trwania tego kursu. Ela – tak jak i ja – przyjechała do CSIZ aby zostać drużynową zuchów. Dziś myślę, że było to z mojej strony, przynajmniej na początku, lekkie zakochanie, które jednak po jakimś czasie, nie mając żadnych szans na kontynuację w tej formule, przekształciło się w dobre koleżeństwo, które przetrwało do… do późnej wiosny 1968 roku.

 

Już w Cieplicach dowiedziałem się, że działa ona w utworzonym i prowadzonym przez Jacka Kuronia Hufcu „Walterowców”. Niedługo po zakończeniu kursu, jeszcze wiosną 1961 roku, złożyłem jej pierwszą wizytę i wtedy poznałem jej rodziców. Ojciec był kierownikiem Wydziału Zagranicznego PAP, a mama dentystką. Ale o tym do jakich kręgów warszawskiej inteligencji mogłem dzięki tej znajomości dotrzeć, a także jak niespodzianie (i na zawsze) znajomość ta się skończyła – to już temat na inne opowiadanie.

 

Foto: www.myvimu.com/collection/

 

Dziedziniec z pręgierzem w ruinie zamku Chojnik – zdjęcie archiwalne

 

 

Drugim, o wiele bardziej istotnym dla mojej dalszej biografii wydarzeniem była noc z 3/4 stycznia 1961 roku, kiedy to, zbudzeni alarmem, przejechaliśmy specjalnymi tramwajami z Cieplic do Sobieszowa (bo takie z Jeleniej Góry, przez Cieplice wówczas jeździły), skąd pieszo przemaszerowaliśmy do ruin zamku Chojnik. Tam, w świetle pochodni, nomen omen pod pręgierzem, złożyłem wraz z innymi kursantkami i kursantami zobowiązanie instruktorskie.

 

Oto fotokopia pierwszej strony książeczki instruktorskiej, na której zamieszczono jego treść:

 

 

 

Akt ten nie był dla mnie jedynie mało znaczącym obrządkiem. Jeszcze w pierwszych dniach kursu, kiedy zapoznano nas z jego treścią i poinformowano, że będziemy mogli złożyć to zobowiązanie podczas jego trwania, przeżywałem rozterki, czy powinienem deklarować, że „będę pracował nad utrwaleniem w umysłach i uczuciachmłodzieży zrozumienie i umiłowanie idei socjalizmu”, napisałem list do mojej Profesor Wiktorii Kupiszowej, prosząc ją o radę. Otrzymałem bardzo szybko odpowiedź, w której wyczytałem, że ta fraza jest swoistą ceną, którą Władza zagwarantowała dla swego dobrego samopoczucia, ale że dla mnie ważniejszym powinno być to, że zobowiążę się do „kształtowania u młodzieży poszanowania godności ludzkiej, patriotyzmu, potrzeby sprawiedliwości społecznej i dążenia do jej realizowania w Polsce i na całym świecie”.

 

Nie zmyśliłem tego – taki list NAPRAWDĘ otrzymałem, i już bez wahania stanąłem do złożenia owego zobowiązania instruktorskiego.

 

I tam właśnie, tej styczniowej nocy, zaczęła się moja „kariera” w Związku Harcerstwa Polskiego. Gdzie mnie ona zaprowadziła – okaże się w następnym wspomnieniu – „Mój rok 1970”.

 

 

Jednak jeszcze ważniejszym dla całej mojej dorosłej drogi życiowej okazał się fakt założenia i poprowadzenia przed sześćdziesięcioma laty, w tym właśnie 1969 roku, drużyny zuchów „Kaczora Donalda”, a także przetrawiona dogłębnie lektura „Książki drużynowego zuchów” autorstwa Aleksandra Kamińskiego, co było początkiem moich wszystkich przyszłych wcieleń w roli wychowawcy.

 

Ale o tym kim był dla mnie Aleksander Kamiński napisałem już w przywołanym tu już tekście „Aleksander Kamiński – patronem mojej pedagogicznej drogi”. Oto jak uzasadniłem wówczas potrzebę jego napisania:

 

Zasiadłem do napisania tego wspomnienia z jednym głównym celem: wykazania, że jestem jednym z tych „dalekich i nieznanych”, którym Aleksander Kamiński dał wiele, siejąc ziarna swej działalności pisarskiej, społecznej i pedagogicznej wszędzie tam, gdzie tylko zaistniały warunki do tego siewu.” [Źródło: www.obserwatoriumedukacji.pl]

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Jedna odpowiedź to “Esej wspomnieniowy: Mój rok 1960 – początek drogi ku wychowawstwu.”

  1. Grzegorz napisał:



    Bardzo ciekawe. Czekam na następne eseje z niecierpliwością.

Zostaw odpowiedź