Dawno nie zamieszczaliśmy tekstów Jarosława Pytlaka. Jednak dziś nie mogliśmy nie zarejestrować jego wczorajszego postu na blogu Wokół Szkoły, zatytułowanego „Śmiały krok w kierunku zmiany?” Autor – jak sam to określił – wystąpił tam w roli adwokata diabła w sprawie pomysłu tzw. „szkoły minimalnej”, lansowanej na fejsbukowej grupie „Szkoła Minimalna” przez Marcina Stiburskiego.

 

 

Oto fragmenty tego tekstu – podkreślenia i większość pogrubień w nich – redakcja OE

 

Śmiały krok w kierunku zmiany?

 

Na rodzimym rynku oświatowych idei moją uwagę zwracają poglądy głoszone przez czterech mężów w sile wieku, choć jeszcze niestarych: Wojtka Gawlika, Tomasza Tokarza, Christiana Ostrowskiego i Marcina Stiburskiego. Co najmniej trzech spośród nich posiada dzieci w wieku szkolnym i to właśnie traumatyczne rodzicielskie przejścia z instytucjami edukacyjnymi leżą u źródła ich radykalnych postulatów zmiany. Oraz – jak deklarują – również zdrowy rozsądek. Najogólniej biorąc, marzą o zlikwidowaniu wszystkich ograniczeń tradycyjnej, „pruskiej” szkoły i zbudowaniu nowej edukacji, podążającej za dziećmi, przyjaznej i pozwalającej młodym ludziom odkrywać ich potencjał. To oczywiście (z mojej strony) daleko idące uproszczenie, ale też nie analiza ich koncepcji jest moim celem w tym artykule, ale zwrócenie uwagi na kilka zjawisk, umykających w dyskursie o edukacji.

 

Wszystkich panów łączy między innymi przekonanie, że nie ma złych uczniów, są tylko źli nauczyciele, którzy nie potrafią dotrzeć do każdego z potrzebnym mu przekazem, wsparciem etc. Wszyscy uważają, że nawet w obecnych warunkach prawnych jest to możliwe, potrzeba tylko dobrej woli po stronie nauczycieli. Zupełnie słusznie nie mogą zrozumieć, dlaczego ogół nauczycieli daje się wtłoczyć w ogłupiający kierat absurdalnych wymagań, które w dodatku przenoszą na uczniów, zamieniając najpiękniejsze lata ich młodości w piekło.

 

Pan Marcin, jako jedyny chyba w tym gronie, ma aktualne doświadczenie z „liniowej” pracy nauczyciela w publicznej szkole. Na tej podstawie wymyślił ideę Szkoły Minimalnej, czyli takiej, które wymagane przez państwo atrybuty posiada w najmniejszym możliwym stopniu. Na przykład, prawo oświatowe każe ocenić ucznia co najmniej raz w każdym roku szkolnym; dlaczego zatem nauczyciele rozbudowują, często poza granice absurdu, systemy ocenienia, które radość ze zdobywania wiedzy zmieniają z bezsensowną gonitwę za wynikiem?!

Szczerze kibicuję wszystkim panom, choc czasami, komentując ich publikacje, staram się przyciągnąć głoszone myśli na orbitę okołoziemską. Po prostu wiele zjawisk widzę inaczej i nie jestem tak kategoryczny, no ale też nie mam złych doświadczeń z systemem ani jako uczeń, ani jako rodzic, ani – przez wiele lat – jako nauczyciel. To ostatnie mocno się zmieniło za sprawą pani Zalewskiej, ale wciąż uważam, że nawet naprawianie efektów głupiej reformy powinno odbywać się zgodnie z zasadą tisze jediesz, dalsze budiesz. Inna sprawa, czy tak ewolucyjnie prowadzona zmiana jest w ogóle w ludzkim zasięgu i w zgodzie z logiką funkcjonowania internetowego buntu? Obawiam się, że odpowiedź może być negatywna i tym bardziej skłania mnie to do oczekiwania z ciekawością na przejście od teorii do praktyki. Taka zapowiedź padła ostatnio ze strony Marcina Stiburskiego, który ogłosił swoim sympatykom realny już zamiar powołania Szkoły Minimalnej, jak placówki przeznaczonej dla dzieci kształconych w nauczaniu domowym.

 

Tak oto opisał swój pomysł Marcin Stiburski w fejsbukowej grupie Szkoła Minimalna (przytaczam z minimalnym tylko skrótem, bo cała treść jest ważna dla dalszego mojego wywodu. [ZOBACZ – TUTAJ]

 

W pierwszej chwili przyszło mi do głowy, że oferta jest fantastyczna. Praca jeden raz w roku, bez użerania się z uczniami; czysta przyjemność, trzeba być wariatem, żeby… nie skorzystać. Gdzie jest zatem haczyk? Dlaczego pan Marcin szuka wariatów, kiedy jego oferta jest raczej dla amatorów jak najbardziej racjonalnie myślących? Może w zakresie wiedzy wymaganym podczas egzaminu? To kwestia wyobrażenia sobie, jak sprawdzać opanowanie podstawy programowej w sposób minimalny. Nie znając szczegółów koncepcji wyobrażam sobie, że np. opanowanie umiejętności dodawania w zakresie 1000 można sprawdzić, zadając egzaminowanemu pytanie, ile to jest 2 dodać 2. Wynik cztery niewątpliwie mieści się w zakresie tysiąca, więc można założyć, że uczeń spełnia wymaganie. A że jest to hmm…, kreatywne – w sumie o to chodzi – by oddać systemowi tyle, ile absolutnie trzeba i niech się odczepi. Do tego jednak nie potrzeba nauczyciela-wariata, wystarczy entuzjasta całego pomysłu. Ale wariata już (moim zdaniem) trzeba, żeby podpisać się własnym imieniem i nazwiskiem pod stwierdzeniem, że uczeń opanował wiedzę i umiejętności przewidziane w podstawie programowej. Przy takim podejściu będzie to poświadczenie nieprawdy i w tym świetle propozycja pracy raz w roku wydaje mi się tyle atrakcyjna, co… korupcyjna.[…]

 

W następnym artykule nawiążę do wspomnianego na początku, wspólnego dla czterech panów poglądu, że nie ma złych uczniów, tylko są źli nauczyciele. Spróbuję wykazać, że jeśli jest ono prawdziwe, to należałoby przyjąć, że nie ma również złych nauczycieli, są tylko tacy, którym nikt w szkole nie pokazał, jak dobrze pracować, albo zgnieceni przez system, któremu nie mogą/ nie potrafią się przeciwstawić. Tę drugą tezę niemal każdy, kto ma doświadczenia z polską szkołą, uzna za przesadzoną, zbyt optymistyczną. Zgoda, ale jeśli tak, to i pierwsza musi być w jakimś stopniu nieprawdziwa. Ale o tym dopiero za czas jakiś.

 

Chwilowo wszystkich serdecznie w tym miejscu pozdrawiam i proszę o wybaczenie roli adwokata diabła, którą na siebie przyjąłem. Niezależnie od tego, jaka część Waszych pomysłów wydaje mi się realna, są one ciekawym głosem w debacie o przyszłości polskiej szkoły.

 

Cały tekst „Śmiały krok w kierunku zmiany?” – TUTAJ

 

Źródło: www.wokolszkoly.edu.pl

 



Zostaw odpowiedź