Zgodnie z zapowiedzią – powracam do wspomnień z czasu nauki w podstawówce na Nowym Złotnie. Powodem jest moje przekonanie, że na utrwalenie zasługuje jeszcze jeden wątek mojego przepoczwarzania się z dziecka w świadomego młodzieńca. A będzie to historia o tym jak założyłem tajną antypaństwową organizację i czym to się skończyło.
Wszystko miało swój początek podczas wakacji, latem 1955 roku. Właśnie dostałem promocję do V klasy i – co w mojej rodzinie było już tradycją – pojechałem wraz z rodzicami na wieś, jak to się wówczas mówiło – „na ojcowiznę”. Tu należy się kilka słów wyjaśnienia, bez których wszystko o czym będę dalej opowiadał mogłoby być niezrozumiałe, zwłaszcza dla osób znających historię Polski lat czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku powierzchownie.
Trzeba Wam wiedzieć, że moja mama – Michalina z domu Malinowska – przyjechała do Łodzi „za pracą” w drugiej połowie lat dwudziestych z przeludnionej wsi – wówczas mówiło się „białostockiej” – a konkretnie z Zalesia-Stefanowa. Tak naprawdę to nie tyle była to wieś, co – dziś mówimy na to -„siedlisko”: zabudowania gospodarcze (chałupa, stodoła, obora i chlewik), otoczone kilkunastoma hektarami ziemi ornej i pastwisk. Moi dziadkowie: Franciszka i Marian Malinowscy mieli pięć córek i dwu synów. Moja mama (z dziewczyn przedostatnia) w wieku ok 20 lat została namówiona przez krewnych swojej mamy, osiedlonych już wcześniej w podłódzkiej (wtedy) osadzie Cyganka, do porzucenia domu rodzinnego i wyje- chania z nimi. Tak znalazła się „w Łodzimieście”, gdzie wkrótce poznała mojego ojca Tadeusza. Konsekwencją tej znajomości był ich ślub w 1930 roku.
A na Zalesiu, po śmierci mojego dziadka Mariana (zmarł w jeszcze przed wojną – nie miałem szansy go poznać) najstarszy brat mamy – Stefan przejął po zmarłym ojcu gospodarstwo, kolejne siostry wychodziły za mąż i zakładały własne rodziny w pobliskich wsiach, zaś najmłodszy brat Hipolit wykształcił się na nauczyciela i został kierownikiem wiejskiej szkółki w pobliskiej wiosce Krzeczkowo-Szepielaki…
O wujku Hipolicie muszę chyba napisać kolejny esej, bo jego życiorys „żołnierza wyklętego” jest godny upamiętnie- nia, a i w moim dojrzewaniu – patriotyczno-obywatelskim, ale i zawodowym – odegrał pewną rolę. Przy tej okazji przypomnę Czytelnikom, że po 17 września1939roku tereny „za Bugiem” znalazły się pod władzą Rosji Sowieckiej, w czerwcu 1941 zajęli je Niemcy, zaś latem 1944 wkroczyła tam ponownie Armia Czerwona. Nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem, że przedstawiciel miejscowej elity – wujek Hipolit – odegrał znaczącą rolę w strukturach walki podziemnej, i to nie tylko z niemieckim okupantem…
Ale wróćmy do moich wakacji z lata 1955 roku. Za mojego życia po raz pierwszy pojechałem „na wieś” na Zalesie w 1948 roku (ta podróż – w jej 70 rocznicę też jest godna oddzielnego wspomnienia), a później jeździliśmy tam w zasadzie corocznie – aż do lat, w których zaanektowało mnie harcerstwo. Do tradycji należało, że odwiedziny zaczynały się od kilkudniowego pobytu na Zalesiu, a później wujek Stefan przewoził nas furką do którejś z ciotek – najczęściej do najmłodszej siostry mamy – cioci Waci, która mieszkała na tzw. kolonii Andrzejewo. To było także „wolnostojące” gospodarstwo, do którego od szosy z Andrzejewa było prawie kilometr, a z drugiej strony, do najbliższej wsi za rzeczką Mały Brok – Przeździecko – także kilkaset metrów. Te informacje są bardzo istotne dla kontekstu wkrótce opisanych przeze mnie wydarzeń.
Strzałką zaznaczyłem lokalizację gospodarstwa, w którym miały miejsce opisane poniżej antysocjalistyczne czyny.
Jest więc ostatni tydzień sierpnia 1955 roku, jesteśmy z moimi rodzicami u cioci Waci i wujka Aleksandra Jankowskich. W pobliskim Andrzejewie – wsi kościelnej (to tutaj swe dzieciństwo spędził późniejszy Prymas Tysiąclecia Stefan Wyszyński; jego ojciec od 1910 roku był tam organistą) odbywa się doroczny odpust Św. Bartłomieja. Jesteśmy tam obiema rodzinami. Słyszę jak ciocia tłumaczy mojej mamie skąd tak wiele panien ma na sobie białe bluzki z takiego samego białego nylonu: „To wszystko uszyte z balonów, które zimą nadlatywały z Zachodu…”
Wieczorem dowiedziałem się więcej. Nie tak od razu. Opowieść zacznę od tego, że w pokoju wujek miał zamontowane przedziwne urządzenie: radio na słuchawki – t.zw. detektor kryształkowy. Można było na nim słuchać, gdy już udało się sztyfcikiem natrafić na odpowiednie miejsce na kryształku, audycji „Radia Wolna Europa”.
Foto: www.google.pl
Znalazłem zdjęcie, które ilustruje takie właśnie „cudo techniki”, na którym w tak młodym wieku straciłem swoje polityczne dziewictwo…
To wtedy dorośli po raz pierwszy dopuścili mnie do swoich tajemnic. Dowiedziałem się o spadających przed kilkoma miesiącami w okolicy balonach, wypuszczanych z nad Bałtyku przez Amerykanów. Były do nich dołączone pojemniki, w których znajdowały się ulotki, informujące o tajemnicach UB, ujawnionych dzięki ucieczce na Zachód płk Józefa Światło. Na dowód tego wujek wydobył ze skrytki w starym zegarze kilkanaście sztuk tych papierów. Później dostałem jedną słuchawkę i z pośród szumów i trzasków mogłem po raz pierwszy usłyszeć audycje innego radia, innego niż tego państwowego, z podłączonego do osiedlowego radiowęzła domowego głośnika, zwanego „kołchoźnikiem”.
Aby ten aparat mógł odbierać fale radiowe wujek musiał zamontować wysoką i rozpiętą na znacznej długości antenę. Dla jej zamaskowania przed ewentualnymi donosicielami wykorzystał masowo instalowany wówczas na tamtejszych wsiach maszt piorunochronu. To dlatego tak ważna była ta informacja o odległość siedliska wujostwa od innych gospodarstw i uczęszczanej szosy.
Wakacje wkrótce się skończyły, wróciliśmy do Łodzi, ja do szkoły – cały naładowany tą nową wiedzą o otaczającej mnie rzeczywistości. To były moje pierwsze, świadome, doświadczenia z życia „w światach równoległych”. Z jednej strony nadal należałem (bo wszyscy należeli) do OH (Organizacja Harcerska – przybudówka ZMP, taka spolszczona wersja sowieckich pionierów: granatowe spodnie lub spódnice, białe koszule lub bluzki i czerwone, wiązane na węzeł chusty.), a z drugiej – cały czas żyłem nowopoznaną Prawdą. W OH byłem ogniwowym (szczebel niżej od zastępowego;już wtedy ujawniły się moje skłonności przywódcze), a „prywatnie” wpadłem na pomysł – UWAGA! UWAGA! – założenia tajnej organizacji.
Jak pomyślałem (w wieku: 11 lat i 6 miesięcy) tak zrobiłem. Wybrałem z klasy trzech najbardziej zaufanych kolegów. Jednym z nich był Bronek – syn szkolnej woźnej (co okazało się nie bez znaczenia dla późniejszych wypadków) i opowiedziałem im o moich wakacyjnych doświadczeniach. Następnie zaproponowałem, aby wraz ze mną stworzyli tajną organizację, której nazwa będzie jednocześnie naszym hasłem i odzewem: „Wolna Polska – Orzeł Biały”. Jej podstawowym celem miało być nieustanne monitorowanie sytuacji nad Łodzią, aby w przypadku, jeśliby nad nami pojawiłyby się znowu balony z ulotkami – przechwytywać je, zanim uczyni to bezpieka lub milicja. Mieliśmy wydobywać z ich pojemników ulotki, ukrywać je w zakonspirowanym miejscu, a następnie kolportować wśród mieszkańców Nowego Złotna i Cyganki…
Koledzy z wielkim przejęciem zaakceptowali projekt. Wszyscy złożyli uroczystą przysięgę o dochowaniu tajemnicy „choćby cię mieli torturować”, a ja wręczyłem im przygotowane wcześniej legitymacje (sic!). Miały one dwie składane kartki i były wykonane ołówkiem, z kartonu bloku rysunkowego, wielkości – po złożeniu – szkolnej legitymacji. Ich centralnym motywem był orzeł polski w koronie, wykonany tylną częścią ołówka, pocieranego po kartonie, pod którym podłożona była przedwojenna moneta.
Odbyliśmy kilka tajnych spotkań na pobliskim poligonie, zwanym wtedy potocznie „majerowskim polem” – pustynno-stepowym terenie, porytym licznymi transzejami i okopami (dziś rośnie tam las, a teren nazywany jest byłym poligonem na Brusie), ja szkoliłem mich „żołnierzy” w procedurach „na wypadek, jeżeli…”, a na koniec każdego spotkania ponawialiśmy przysięgę…
Aż stało się…
Pewnego dnia po śniadaniu wpadł do mnie jeden z naszej konspiracyjnej trójki – Kazik, (bratanek miejscowego organisty) i wywoławszy mnie z domu, zdyszany, powiedział: „Był u mnie Bronek i powiedział, że do kierownika w szkole przyjechało UB i pytają o ciebie. Jego mama (woźna) podsłuchała, że nie chcieli powiedzieć o co chodzi, ale że muszą cię zatrzymać i przesłuchać”. Trzeba jeszcze wyjaśnić, że nasza V b miała wtedy lekcje na II zmianę. Mieliśmy więc trochę czasu aby skrzyknąć się w komplecie w trybie alarmowym, spalić nasze legitymacje i jeszcze raz przysiąc sobie, że nikt do niczego się nie przyzna.
Wszyscy wróciliśmy do swoich domów i jak gdyby nigdy nic szliśmy na piątą lekcję do szkoły – każdy od siebie. Do dziś dziwi mnie, że panowie ubowcy nie zdecydowali się przyjechać po mnie od razu do domu… Może byli leniwi, może zakładali, że do takiej dzieciarni nie trzeba stosować klasycznych metod operacyjnych. Bo adres mój dostali i przewidzieli którą drogą będę szedł do szkoły. Ale dla mnie było to jednak wielkim zaskoczeniem, gdy nagle od tyłu podjechał czarny citroen, z którego wyskoczył ubrany w skórzany płaszcz mężczyzna i wciągnął mnie do samochodu.
Foto: www.google.pl
Oto zdjęcie francuskiego citroena model BL 11 – takiego, jakim wtedy jeździło UB , do jakiego mnie wciągnięto.
Bez słowa wyjaśnienia, w milczeniu, dojechaliśmy do szkoły. Tam wprowadzono mnie do gabinetu kierownika szkoły, i po zrewidowaniu tornistra i moich kieszeni, odbyło się przesłuchanie. Okazało się, że panowie niewiele, oprócz tego, że odbywamy jakieś tajne spotkania, wiedzieli. A że tak ja jak i pozostali „konspiratorzy”, szliśmy „w zapartę”, a oni nie mieli żadnych dowodów, skończyło się na postraszeniu, że jeżeli… to, to skończymy w obozie w Jaworznie!
Nie mieliśmy pojęcia co to za obóz, jedynie tyle, co zechcieli nam oni powiedzieli: że to miejsce dla małolatów, którym się Polska Ludowa nie podoba, gdzie bardzo szybko mogą nas tego wyleczyć!
Dopiero wiele, wiele lat później, już w III RP, znalazłem w internecie informacje o więzieniu dla młodocianych więźniów politycznych, którego oficjalna nazwa to „Progresywne Więzienie dla Młodocianych Przestępców”. Działało ono w latach 1951–1956 w Jaworznie na Śląsku. Była tam także informacja, że trafiali do niego więźniowie, których wiek nie przekraczał 21 roku życia, zaś najmłodsi mieli po 15-16 lat. Czyli były to, w wykonaniu naszych agentów, takie „strachy na lachy” – bo my mieliśmy wszyscy po mniej więcej 12 lat…
Od opisanych wydarzeń minęły 62 lata, a ja – z jednym wyjątkiem – nigdy nikomu tak szczegółowo tego nie opowiedziałem. Tym wyjątkiem był rozpisany przez pewien instytut badań socjologicznych, działający przy ówczesnej Głównej Kwaterze ZHP, konkurs na wspomnienia z okazji 10-ej rocznicy reaktywowania Związku Harcerstwa Polskiego. Ta oferta zastała mnie na okręcie w Gdyni, a tam miałem wystarczająco dużo czasu (i dostęp do maszyny do pisania w służbowym pomieszczeniu kolegi-marynarza – pisarza okrętowego), aby te wspomnienia spisać i przesłać na adres organizatora konkursu. Ich motywem przewodnim była teza, jak bardzo młodzi ludzie czekali wtedy na reaktywację przedwojennego harcerstwa. Pewnie do dziś leżą gdzieś w jakimś archiwum…
I jeszcze jedna uwaga: Nie napisałem tego, aby kreować się na „młodocianego bohatera walki z komunizmem”. Chciałem w ten sposób wykazać, jak bardzo nieskuteczna bywa nachalna propaganda i indoktrynacyjne działania podporządkowanego totalitarnej władzy systemu edukacji. I jak przemożną siłę ma rodzinny przekaz wartości. Bo jak widać, mimo iż robili wszystko na co ich było wtedy stać – peerelowscy realizatorzy idei wychowania socjalistycznego ponieśli klęską. I to nie tylko w moim przypadku – przecież ruch „Solidarności” stworzyli w znacznym procencie wychowankowie socjalistycznych szkół *…
Minister Zalewskiej i jej mocodawcom dedykuję…
*Lech Wałęsa – rocznik 1943. W 1950 rozpoczął naukę w szkole podstawowej. W 1959 kontynuował ją w Zasadniczej Szkole Zawodowej w Lipnie. Należał do Związku Młodzieży Socjalistycznej i Związku Młodzieży Wiejskiej oraz do Ligi Przyjaciół Żołnierza.
Włodzisław Kuzitowicz