Dawno nie proponowaliśmy tekstu ze strony EDUNEWS.PL. Bo i nie zamieszczano tam od wielu, wielu dni nowych publikacji. Ale dzisiaj pojawił się długi, jak na zwyczaje internetowych portali, pewnie trochę za obszerny, tekst Jarosława Pytlaka, zatytułowany „Po co odróżniać Mickiewicza od Leśmiana?”

Nie będziemy tu przeoriwadzali typologii czy jest to tekst zaliczany do debaty o pryncypiach  filozofii „nowej edukacji”, czy tylko polemika z Danut ą Sterna. Sami zdecydujcie – po przeczytaniu: najpierw fragmentów, a później całego – jak tekst ten nazwał Autor – felietonu:

 

 

Żyjemy w pięknych czasach, kiedy myśl ludzka, wolna w bezkresnej przestrzeni internetu, poddaje refleksji najbardziej nawet odległe i abstrakcyjne sprawy tego świata. Idąc za wezwaniem poety sięgamy, gdzie wzrok nie sięga. My – już nie tylko garstka jajogłowych, ale MY WSZYSCY, zrównani przez internet w poczuciu własnej wartości i gotowi wypowiadać swoją opinię na każdy możliwy temat.

 

Nie inaczej dzieje się w sferze edukacji, w której co i rusz na powierzchni rzeczywistości pojawiają się bąbelki znamionujące ferment intelektualny. Tylko na rodzimym podwórku w ostatnich latach intensywnie debatowaliśmy nad tym, czy człowiek sześcioletni jest wystarczająco dojrzały, by rozpocząć odsiadywanie wyroku 12 lat w szkolnej ławie, pochylaliśmy się nad sensem nie-istnienia gimnazjów i rozbieraliśmy na czynniki pierwsze nowe podstawy programowe. […]

 

Czyli – debatowanie ma sens i dlatego w dzisiejszym felietonie zabiorę głos na temat, który dopiero niedawno zaczął pojawiać się w debacie publicznej, na fali dyskusji o podstawie programowej: czy szkoła uczy potrzebnych rzeczy?

 

Pytanie jest proste jak konstrukcja cepa i wywołuje zazwyczaj prostą odpowiedź – nie. A skąd wiadomo, że jest to odpowiedź słuszna? Ponieważ prawie niczego w dorosłym życiu nie pamiętamy z tego, co kiedyś zakuwaliśmy w szkole, by zaliczyć, nawet z pełnym powodzeniem. Bo mówimy i piszemy bez świadomości, co to jest przydawka. Mylimy chromoplast z chronometrem i nie potrafimy przeprowadzić najprostszego dowodu geometrycznego, nawet jeśli w szkole znaliśmy ich na pęczki. Ergo – opresyjny system edukacji marnuje nasz czas, nakazując poznawanie rzeczy kompletnie nieprzydatnych. Pogląd ten jest dość powszechny, a wśród jego wyznawców znajduje się wiele osób, które zbyt cenię, by po prostu napisać, że nie mają racji. Dopuszczam, że mogą ją mieć, ale chciałbym przedstawić w tym miejscu odmienny punkt widzenia, w którym jest sporo miejsca na znaki zapytania. Znajdą się też wykrzykniki.[…]

 

Teza, że szkoła nie uczy rzeczy potrzebnych, wróciła do mnie wraz z jednym z felietonów na blogu Danuty Sterny. Twierdzącą formę tego zdania Autorka zaliczyła do grupy wskazywanych przez siebie balonów edukacyjnych, czyli pustych pojęć, pozbawionych sensownej treści. Napisała między innymi:

 

Jeśli po latach zastanowimy się, co z tego, czego nas uczono, przydaje się nam dziś, to konkluzja będzie druzgocąca. Ale ten balon – „szkoła uczy potrzebnych rzeczy” – ma się całkiem dobrze. Uczono nas od pokoleń niepotrzebnych rzeczy i my też to robimy. Ufamy ekspertom i podręcznikom. Eksperci mówią: „Każdy wykształcony człowiek musi to wiedzieć!”. A balon fruwa, bo sami widzimy, że wielu z nas czegoś nie wie i żyje całkiem dobrze. Wystarczy prześledzić losy znanych ludzi i od razu widać, że nie stali się wielcy z powodu dobrego kształcenia w szkole” (resztę proponuję doczytać u samego źródła).[…]

 

I tu dochodzę do tego, co stanowi przesłanie niniejszego felietonu. Obawiam się tych wszystkich, którzy twierdzą, że na drodze badań naukowych albo rozważań filozoficznych posiedli wiarygodną wiedzę, jak ma wyglądać szkoła przyszłości. Boję się wiary w to, że odpowiednio aranżując przestrzeń i sposób edukacji spowodujemy, że do mózgu trafią tylko przydatne informacje, i zostaną przyswojone na poziomie umożliwiającym długotrwałą operacyjność. Nie twierdzę, że jest to niemożliwe. Więcej, wierzę, że jest to wykonalne. Ja tylko nie wierzę, że jest to droga do szczęścia i harmonijnego rozwoju człowieka.

 

Na pewno podstawa programowa jest dokumentem absurdalnie przeładowanym, pełnym treści, których przydatności naprawdę trudno się domyśleć. Ale wierzę również, że w szczegółowej wiedzy jest pewien sens, na przykład w umiejętności odróżnienia poezji Mickiewicza od Leśmiana. Uczeniu się wierszyków na pamięć. Zgłębianiu nie tylko umiejętności rozumowania, ale też w nabywaniu wiedzy, choć podobno cała jest dostępna w internecie. Pięknie spuentowała ongiś ten pogląd pani prof. Alicja Siemak-Tylikowska, stwierdzając, że aby myśleć, trzeba mieć o czym! Jest też analogia z biologicznej branży: nasz układ pokarmowy nie trawi celulozy, a jednak dietetycy wręcz zachęcają do zjadania codziennie dużej porcji pokarmów roślinnych, które celulozę zawierają. Okazuje się bowiem, że sama ich wędrówka przez jelita ma pozytywny (wręcz niezastąpiony) wpływ na nasze zdrowie. To co, wyrzucamy celulozę z menu, bo nie da się jej strawić? […]

***

Nie było moją intencją deprecjonowanie tutaj sensu refleksji nad doborem treści nauczania. Sami też w szkole o tym myślimy. Impulsu dostarczyła nauczycielka języka polskiego, pani Joanna Piechna-Chrzanowska, która w luźnej dyskusji wspomniała, że była pytana przez uczniów, po co uczą się pewnych rzeczy. Miała im wtedy odpowiedzieć, że gdyby uczyć ich rzeczy z pewnością przydatnych w życiu, na lekcjach zajęliby się praniem, prasowaniem, sprzątaniem, przewijaniem niemowląt, a nie przydawkami. W efekcie podczas dorocznego szkolnego Sejmiku pani Joanna poprowadzi wkrótce jedną z grup dyskusyjnych, poświęconą tematowi, o jakie przydatne w życiu treści możemy wzbogacić nasz szkolny program. Sądząc po liczbie zgłoszeń, zainteresowanie jest duże. A biorąc pod uwagę, że dla większości dzieci domowe czynności wymienione przez nauczycielkę stanowią dzisiaj kompletną abstrakcję, trudno wykluczyć, że wprowadzimy zajęcia „Przysposobienie do życia w domu”. Choć oczywiście dyskusja może potoczyć się w zupełnie innym kierunku i zaowocować postulatami wprowadzenia treningu szybkiego czytania, szkoleń, jak korzystać z porad doradcy osobistego, czy warsztatów „Kreatywność krok po kroku”. Taaak, niestety, ten kierunek wydaje mi się wręcz bardziej prawdopodobny. Signum temporis!

 

Nasze szkolne rozważanie omawianego dzisiaj tematu ma też swój wyraz literacki. Poniżej reprodukuję stosowny fragment dzieła dramatycznego „The Goatfather”, napisanego przez jakże dla Szkoły [STO na Bemowie – przyp. red.] zasłużoną Mamę, panią Magdę Piotrowską, która w usta Dona Petro Piscorleone, czyli wicedyrektora Piotra Piskorskiego włożyła do bólu pragmatyczny pogląd na sprawę. Przypis po lewej stronie pochodzi od redaktora, a całe dzieło zostało opublikowane w 12. numerze kwartalnika „Wokół szkoły”.

 

 Cały tekst „Po co odróżniać Mickiewicza od Leśmiana?”   –   TUTAJ

 

 

Źródło: www.edunews.pl



Zostaw odpowiedź