Dzisiejszy felieton będzie „o wszystkim po trochu”. Zacznę od poniedziałkowego spotkania z posłanką Katarzyną Lubnauer. Kolportowane wiele dni wcześniej (także przez OE) zaproszenie ogłaszało, że odbędzie się ono pod  – zdawałoby się – nośnym hasłem: BROŃMY EDUKACJI. I co? I nic. Okazało się, ze albo pani poseł nie została odebrana przez łódzkie środowisko oświatowe jako potencjalny hetman tej obrony, albo… albo duch w narodzie (nauczycielskim) upadł i nie ma chętnych do roli oświatowych Ordonów. Jak dokumentuje  zdjęcie, załączone do relacji z tego wydarzenia – nie bez powodu zatytułowanego <Spotkanie „ostatnich Mohikanów” obrony edukacji>  – wiceprzewodnicząca sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i  Młodzieży rozmawiała z – nie licząc osób z jej partii (w tym biura poselskiego) – kilkunastoma osobami.

 

Można się z tego powodu gorszyć, można smucić. Ale, moim zdaniem, należy potraktować to jako jeden z licznych w ostatnich tygodniach objawów (wskaźników) pogodzenia się większości nauczycieli, ale i ogółu dotąd protestującego społeczeństwa, z nieuchronnością reform pisowskiego walca, który – cytując niezapomnianego Wojciecha Młynarskiego – „przyjdzie i wyrówna. Czy to dobrze, czy źle? Jak to mówią – historia to osądzi! Jedno wydaje się oczywiste: nie jesteśmy już społeczeństwem Rejtanów, nie ma chętnych do szturmowania Samosierry, do pójścia z bagnetami na czołgi…

 

 

We wtorek do Urzędu Miasta Łodzi wpłynęły uwagi Łódzkiego Kuratora Oświaty do dwóch uchwał Rady Miejskiej, dotyczących nowej sieci szkół podstawowych i ponadpodstawowych. Znalazła się tam negatywna opinia o projekcie „włączenia Gimnazjum nr 1 i Gimnazjum nr 28 do Liceum Ogólnokształcącego przy ul. Kopcińskiego, a także kuratorska sugestia dotycząca przekształcenia gimnazjów nr 10, 37, 38 i 39 w szkoły podstawowe. Pomijając oczywisty fakt, że nie można włączyć niczego do czegoś, czego nie ma (bo liceum ogólnokształcącego w tym budynku nie ma i nigdy nie było), martwi mnie w tej całej przepychance legislacyjno-formalnej między łódzkim magistratem (uosabianym w tej sprawie przez wiceprezydenta Tomasza Trelę – SLD),  a – imiennie – kuratorem Grzegorzem Wierzchowskim (PiS) coś, co za tą wojenką się kryje.

 

W jej gwarze i kurzu ginie istota problemu: optymalizacja strat, jakie nieuchronnie będą musieli ponieść aktualni i przyszli uczniowie i ich rodzice z tytułu przez nikogo (z wyjątkiem władzy) niechcianej reformy, tracimy szanse na spokojne rozpoznanie potrzeb edukacyjnych na teraz i na nadchodzącą przyszłość… Bo może ma rację kurator, że jeśli nie już, to za kilka lat zabraknie miejsc w istniejących podstawówkach, może tworzenie kolejnych liceów w mieście, w którym od kilku ładnych lat wiadomo, że są ogólniaki, które mają trudności z rekrutacją i kilkakrotnie próbowano je – nieskutecznie -zamknąć, tworzenie nowych jest – racjonalnie – nieuzasadnione?

 

 

W czwartek, już po raz piąty, w Muzeum Miasta Łodzi wręczono statuetki Łódzkich Łabędzi, którymi powołana przez Prezydent Łodzi Kapituła wyróżnia pracodawców wspierających szkoły. Nie warto rozwodzić się dłużej nad tym, że wśród wyróżnionych w kategorii „duża firma (powyżej 50 pracowników)” znalazł się przedstawiciel Komendy Miejskiej Policji w Łodzi – podobno w podzięce za to, że w konsekwencji wymianu taboru policjanci przekazali „Samochodówce” wycofane ze służby radiowozy. Zaiste – godne laurów, „wspierające rozwój łódzkiego szkolnictwa zawodowego” działanie.

 

Ja jednak w moim komentarzu wejrzę głębiej w tę – na pierwszy rzut oka godną pochwały – inicjatywę. Bo analizując tę całą sytuację bez jej sztafażu „Sali Lustrzanej”, statuetek i certyfikatów wręczanych przy dźwiękach fanfar przez vipów tego miasta, widać jedną smutną prawdę: polscy pracodawcy nie wyszli jeszcze z myślenia w stylu minionej epoki. Oni nadal absolwentów polskich szkół, zwłaszcza  szkół zawodowych, postrzegają, jak obywatela peerelu postrzegali wodę: to jest coś, co po prostu jest i nam się – możliwie darmo – należy. A przecież w kraju od nas o wiele bogatszym, w Republice Federalnej Niemiec, już od bardzo dawna funkcjonuje system, w którym przedsiębiorcy, systemowo,  współfinansują  kształcenie zawodowe. Nikt nikomu łaski nie robi, nikt nikogo za to, że coś wpłacił, nie nagradza. Po prostu: jeśli chcemy, aby trafiali do naszych firm dobrze przygotowani pracownicy – musimy mieć w tym swój udział. Także finansowy, ale i organizacyjny – poprzez odpowiedzialne uczestniczenie w dualnym systemie kształcenia zawodowego. Ale to jest już temat „na inne opowiadanie”, które od kilku tygodni obiecuję i – jak dotąd – słowa nie dotrzymałem.  Poprawię się!

 

 

Zakończę ten remanent tygodnia nawiązaniem do relacji z także czwartkowego wydarzenia: z konferencji „RAZEM DLA SZKOŁY – ze szkolnej ławki w świat”, zorganizowanej przez powołane nie tak dawno, dzięki staraniom grupy rodziców uczniów jednej z pabianickich podstawówek, Stowarzyszenie „RAZEM DLA DZIECI”.  W relacji z konferencji napisałem: „To oni, aktywni w rozmaitych firmach i instytucjach świata polskiej gospodarki, obserwując edukację swoich dzieci odbywającą się w dzisiejszych szkołach, postanowili przestać być jedynie biernymi krytykami jej zacofania i założyli Stowarzyszenie „RAZEM DLA DZIECI” –  z zamiarem czynnego włączenia się w proces jej zmieniania na lepsze.”  Nie ma sensu, abym powtarzał jeszcze inne treści tam zawarte. Uzupełnię je jedynie informacją, jaka padła podczas wystąpienia liderek szkoły No Bell w Konstancinie Jeziornie: W gimnazjum tego zespołu szkół zrezygnowano z gotowego rozkładu nauczania, jednolitego dla wszystkich uczniów. Od roku tylko dwa przedmioty są realizowane w obowiązkowym planie nauczania – to j. polski i matematyka. Pozostałe uczniowie realizują w kształtowanych przez siebie blokach, tworząc własny, indywidualny plan zajęć. Żeby nie było, że panuje tam zasada „róbta co chce ta” – każdy uczeń ma tutora, który pomaga mu w zdefiniowaniu, wykreowaniu, zaplanowaniu i zrealizowaniu jego celów.

 

Nie tak awangardowo, ale także daleko odbiegają od typowej szkolnej rutyny lekcje w  „Budzących Się Szkołach”, czego najbliższym przykładem jest metodyczna codzienność łódzkiej Szkoły Podstawowej Nr 81. Gdy tak słuchałem tego, co mówiono na owej konferencji prześladowała mnie jedna myśl: spotkali się tu oderwani od rzeczywistości idealiści, albo… albo jest to spotkanie prekursorów, wyprzedzających swój czas.

 

Jak na ironię – tego samego dnia minister Zalewska podpisała rozporządzenie w sprawie ramowych planów nauczania – jeszcze bardziej restrykcyjnie narzucając szkołom nie tylko czego maja uczyć (w podstawach programowych), ale także jakiego przedmiotu, kiedy i przez ile godzin.

 

Czy da się pogodzić pisowski model szkoły w stylu PRL-u z upodmiotowieniem ucznia i zastąpieniem nauczania – uczeniem się?  Czy gotowi na taką rewolucję są nie tylko nauczyciele, ale także rodzice naszych uczniów? Tych dzisiejszych, i tych którzy są jeszcze w przedszkolach, którzy się dopiero narodzą?

 

Zaryzykuję, jako zwieńczenie tego felietonu, pogląd, że jest taka szansa. Nie na to, że jakiś  powszechny, masowy ruch w krótkim czasie zmieni wszystkie polskie szkoły – niekoniecznie od razu w szkoły systemu Montessori  lub w wolne szkoły waldorfskie. Nawet nie na to, że do „Uczących Się Szkół” dołączą od razu setki nowych podstawówek. Ale nich z każdym rokiem, „zarażają się” przykładami tych, które już pracują inaczej i udowadniają, że tak można, przybywa po kilkadziesiąt nowych…  To jest możliwe. Niezależnie od ustaw i rozporządzeń tej, czy następnej minister lub ministra. Bo minister lub kurator siedzą w swoich gabinetach, a z uczniem, w klasie, spotyka się nauczyciel… Jeśli ma on kogoś przekonać do tego, że czas „wkuwania” formułek minął bezpowrotnie, że uczenie się ma być ciekawą przygodą, wędrówką przez niezmierzoną krainę wiedzy z nauczycielem-przewodnikiem, a nie treningiem pisania testów, prowadzonym przez nauczyciela-tresera – to powinni to być nie urzędnicy oświatowi, a rodzice naszych uczniów, aby stawali się – na wzór organizatorów tej konferencji – naszymi sojusznikami w tym „edukacyjnym przewrocie kopernikańskim” .

 

Od pierwszych minut czwartkowej konferencji „chodzi za mną” niezapomniana fraza piosenki Wojciecha Młynarskiego:

 

Róbmy swoje,

Pewne jest to jedno, że

Róbmy swoje,

Póki jeszcze ciut się chce,

W myśleniu sens, w działaniu racja,

Próbujmy więc, a nuż fundacja – wystrzeli,

Róbmy swoje,

Może to coś da? Kto wie?…

 

I jeszcze aneks, dośpiewany przez Autora wiele lat po premierze tego tekstu:

 

Niejedną jeszcze paranoję

Przetrzymać przyjdzie robiąc swoje!

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Jedna odpowiedź to “Felieton nr 161. Edukacyjne eventy tygodnia w świetle tekstów Młynarskiego…”

  1. Monika napisał:



    „(…) z tytułu przez nikogo (z wyjątkiem władzy) niechcianej reformy” – trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: postulat likwidacji gimnazjów był jednym z najpopularniejszych i najmocniej popieranych przez wyborców haseł PiS. Dziś również ta zmiana ma wielu zwolenników, choć nie wszyscy są zadowoleni z formy, w jakiej się ją przeprowadza. Warto trzymać się faktów.

Zostaw odpowiedź