Przed tygodniem podzieliłem się z Czytelnikami moimi przemyśleniami na temat zasadności przeprowadzenia strajku szkolnego. Konkluzją tego felietonu był jego tytuł: „Serce woła – strajk! Rozum każe się zastanowić…” Ostatnim zdaniem było – w tym przypadku retoryczne – pytanie:
„Czy warto więc wszczynać coś, co nie tylko nie rokuje osiągnięcia zamierzonego celu, ale czego niepowodzenie dodatkowo pogorszy i tak trudną sytuacje uczestniczących w strajku nauczycieli – zwłaszcza tych z gimnazjów?
Gdy pisałem te słowa nie wiedziałem, że już za kilka dni usłyszę szereg wypowiedzi reprezentantów środowiska edukacyjnego, które potwierdzą moje wątpliwości. Mam na myśli debatę „Quo vadfis oświato?!”, która – z udziałem prezesa ZNP Sławomira Broniarza i profesora UAM dr hab. Beaty Jachimczak – odbyła się w czwartek 2 lutego w łódzkim Centrum Biznesowym „SYNERGIA”. Najbardziej reprezentatywną dla tego nurtu widzenia oświatowej rzeczywistości była wypowiedź Jarosława Krajewskiego – dyrektora Szkoły Podstawowej nr 7 im. Orląt Polskich w Łodzi:
„Nauczyciele w pokoju nauczycielskim patrzą na siebie wilkiem. Społeczności szkolne się poróżniły, […] rodzice się poróżnili…[…] Zarządzanie konfliktem to jest to, co „pan prezes” umie najlepiej!”
Ale nie strajk był najczęściej wymienianą podczas tej debaty formą protestu wobec rządowej reformy edukacji. Częściej mówiono tam o akcji zbierania podpisów pod żądaniem przeprowadzenia ogólnopolskiego referendum, w którym Polacy mogliby odpowiedzieć na jedno pytanie:
„Czy jest Pani/Pan przeciw reformie edukacji, którą rząd wprowadza od 1 września 2017 roku?”
Relację z czwartkowej debaty zatytułowałem: „Ładowanie akumulatorów czy przekonywanie przekonanych? Debata w „SYNERGII”. Moim zdaniem tytuł ten – sformułowany także w stylistyce pytania – oddaje istotę tego, co tam miało miejsce. Niezbyt licznie zgromadzona w oddanej do dyspozycji organizatorów owej debaty salce – sądząc po treści wypowiedzi osób zabierających głos – w całości opowiadała się przecie rządowej reformie. Nie miały więc sensu wszystkie wygłaszane tam tyrady, udowadniające błędy w zamyśle i szkodliwość w skutkach tej reformy. Niepewność istniała w obszarze wiedzy, czy wszyscy tam obecni popierali ideę przeprowadzenia referendum. I – w moim przekonaniu – zmotywowanie ich właśnie do aktywności w tym dziele, to „ładowanie akumulatorów” aby zechcieli włączyć się w akcję zbierania podpisów na listach osób popierających wniosek o referendum, było wiodącym celem owego spotkania. Bo też świadczą o tym dwa podstawowe fakty: organizatorem był Klub Obywatelski – słabo jak dotąd funkcjonująca w świadomości mieszkańców Łodzi struktura, afiliowana przy łódzkiej Platformie Obywatelskiej i główny gość i mówca tej debaty – Sławomir Broniarz, prezes ZNP – inicjatora pomysłu referendum i powołania Komitetu Referendalnego.
O tym, że nie wszyscy obecni na debacie podzielali wiarę w skuteczność zbierania podpisów, które będzie skutkowało decyzją Sejmu o zorganizowaniu tego referendum w takim czasie, że ewentualny jego wynik na NIE dla reformy będzie wyliczony z frekwencji przekraczającej 50%, co formalnie zmusiłoby większość sejmową do uchwalenia ustawy wstrzymującej wdrażanie dwu uchwalonych w grudniu ustaw oświatowych, świadczyło kilka głosów w dyskusji, w tym – wypowiedź pani prof. Beaty Jachimczak.
Odpowiadając na pytanie, sformułowane przez jednego z dyskutantów: Co stanie się z naszym systemem szkolnym po ewentualnie wdrożonej przez obecny rząd reformie, jeśli za trzy lata w wyniku najbliższych wyborów do parlamentu władzę obejmą dzisiejsi jej przeciwnicy? – powiedziała: „Jest mi smutno, bo jeśli to będzie co teraz zostało zaplanowane – a będzie (przepraszam, ja uważam, że będzie, takie jest moje osobiste zdanie) – no to odkręcać to będzie niezmiernie trudno…”
Przeważał jednak pogląd, którego promotorem był nie tylko pan prezes Broniarz, ale – jak to przywołałem w relacji z debaty – przede wszystkim głos koleżanki Anny Rabiegi – dyrektorki ZSO nr 7 w Łodzi:
Szanowni Państwo, zbierajmy podpisy, bierzmy się w garść, bo to możemy na dzisiaj zrobić. […] A pierwsza rzecz to jest taka, że idziemy z kartką i uświadamiamy rodziców, uświadamiamy różne środowiska. To jest cel, pierwszy, najważniejszy!
Nie wiem jak inni obecni na tej debacie jej uczestnicy i obserwatorzy, ale ja nie wyszedłem przekonany, że z tej mąki będzie chleb. Nawet jeśli Marszałek Sejmu przychyli się do żądania – popartego niechby i kilkoma milionami podpisów – i ogłosi referendum w rozsądnym (to znaczy jeszcze przed końcem roku szkolnego) terminie, to JEST BARDZO MAŁO PRAWDOPODOBNE, że odda w nim swój głos więcej niż 50% uprawnionych do głosowania obywateli. A wtedy obecna większość parlamentarna nie uzna, że nawet 80% oddanych głosów przeciwnych reformie obliguje ich do wycofania się z reformy…
No cóż, pozostaje nam dylemat przywódców Państwa Podziemnego z ostatnich dni sierpnia 1944 roku: wiemy, że powstanie w Warszawie nie ma szans na zwycięstwo, ale musi ono wybuchnąć, bo tak nam nakazuje honor, bo bierności nie wybaczą nam nasze dzieci i wnuki…
Przyznam się Wam, że uległem tej atmosferze: zacząłem wśród rodziny i znajomych zbieranie podpisów*. Mam już 10 i będę zbierał dalej…
Włodzisław Kuzitowicz
*Wiele osób, składając swój podpis pod wnioskiem o referendum pytało: „Ile to będzie kosztowało? Kto za to zapłaci?…”