Dziś jest Dzień Dziadka. Ale ja nie mam, nawet jednego, wnuka ani wnuczki, więc mam całą niedzielę do własnej dyspozycji, co oznacza – na pisanie kolejnego felietonu.
Postanowiłem najpierw, krótko, rozliczyć się z aktualnymi tematami tygodnia, a następnie zająć bardzo osobistym tematem pewnego jubileuszu…
Pominę temat podlizywania się swoim członkom przez zarząd oświatowej „Solidarności”, relacje z pierwszych studniówek, których przepych bardziej przypomina bale na książęcych dworach niż nasze dawne studniówki w salach gimnastycznych, a także zupełny brak w mediach, nawet lokalnych, informacji o sposobach zagospodarowania wolnego czasu przez uczniów, którzy mając ferie zimowe nie mieli możliwości wyjechania z miasta na zimowisko (ceny od półtora do ponad dwóch tysięcy złotych od osoby).
Nie trudno zgadnąć, że skomentuję trzy wydarzenia, z minister Zalewską w roli głównej. Pierwsze – to operatywka z udziałem wojewodów i kuratorów oświaty w niedalekiej Rawie Mazowieckiej. Jednak nie o – w sumie zapewne nudnej – nasiadówce chcę pisać, a o tym, co pani minister nawiedziła po „naładowaniu” reformatorską energią akumulatorów rządowych i ministerialnych przedstawicieli w terenie. Zajmę się tym, że – jak pochwaliła się na ministerialnej stronie – „odwiedziła, w związku z zaproszeniem burmistrza miasta Dariusza Misztala, miejski żłobek i przedszkole. Są to jedne z najlepiej wyposażonych placówek w Polsce.” Jakież to, szyte tak grubymi nićmi, czytelne przesłanie: One – ten żłobek i to przedszkole – są takie, bo w Rawie rządzi NASZ prezydent!!! Pamiętajcie – w najbliższych wyborach samorządowych głosujcie na kandydatów na prezydentów, burmistrz i wójtów tylko z listy PiS! Wtedy i w waszych gminach i miastach będą tacy dobrzy gospodarze…
O przyprawianiu jałowej reformy szkolnictwa zawodowego, polegającej tak naprawdę na zmianie szyldów i pieczątek zasadniczych szkół zawodowych na szkoły branżowe, okrasą marki jaką mają w Polsce Specjalne Strefy Ekonomiczne, należałoby napisać obszerniej i w bardziej niż felietonowym, pogłębionym stylu. Obiecuję, że uczynię to wkrótce – w formie merytorycznego artykułu.
Pozostało jeszcze napisać kilka zdań o przekazanym do konsultacji społecznych projekcie rozporządzenia w sprawie ramowych planów nauczania.
Nie wiem, czy to był pomysł samej minister czy może podpowiedź dobrego doradcy, ale odejście od aktualnie obowiązującego określenia minimalnego wymiar godzin przeznaczonych na realizację poszczególnych obowiązkowych zajęć edukacyjnych i powrót do dawnego sposobu podawania jedynie ich wymiaru tygodniowego jest znakomitym „marketingowo” ruchem. Dzięki temu znacząco zmaleje ewentualna liczba przeciwników tego rozporządzenia, bo takie rozliczanie się z każdej godziny swojego przedmiotu było wśród nauczycieli bardzo nielubiane. Będą z tego proponowanego rozwiązania zadowoleni także dyrektorzy szkół – zwłaszcza ci, którzy chcą wykazać się przed nową władzą aktywnością swej szkoły w uświetnianiu licznych rocznic i świąt masowym udziałem uczniów na uroczystościach, mszach i pochodach. No i bez zmartwienia o przepadające lekcje można będzie wreszcie, jak za dawnych dobrych czasów, organizować szkolne akademie i przedłużające się do godziny okolicznościowe apele.
To by było na tyle. Teraz o tym – kolejnym już – moim jubileuszu publicysty. W felietonie z 4 września świętowałem 10 rocznicę od dni, gdy rozpocząłem swą przygodę z dziennikarstwem i publicystyką, co miało miejsce z chwilą, gdy władze Wyższej Szkoły Pedagogicznej swą arbitralną decyzją uczyniły mnie redaktorem naczelnym „Gazety Edukacyjnej” – utworzonej dzięki zakupowi przez WSP domeny <gazeta.edu.pl> – internetowej wersji wydawanej wcześniej w wersji papierowej tejże gazety.
A co takiego w mojej dziennikarskiej biografii stało się pod koniec stycznia 2007 roku? Wspomniałem o tym w owym wrześniowym felietonie: „Przyjąłem propozycję pisania stałych felietonów w „Gazecie Szkolnej”, a zaraz potem zostałem stałym współpracownikiem, autorem licznych artykułów, publikowanych w tym tygodniku.” Wybaczcie mi tę chwilę słabości, ale gdy komuś przydarza się taka intelektualna przygoda w wieku prawie 63 lat i gdy okazuje się, że to nie jest przelotny romans a realizacja młodzieńczej miłości – jak to się kiedyś mówiło – „do pióra”, to pragnie się tą swoja radością podzielić z przyjaciółmi…
A oto dowody, że ten debiut publicysty na łamach poważnego, ogólnopolskiego tygodnika środowiskowego miał rzeczywiście miejsce, że odbył się „z przytupem” – bo pierwszy artykuł był obszerny, na gorący wówczas temat, jego tezy zostały tam solidnie udokumentowane i nie bez powodu zaistniał na pierwszej stronie. Był to także numer, w którym pojawił się mój pierwszy felieton, wkrótce drukowany co tydzień, ze stałym nadtytułem „Mój punkt widzenia”:
Pierwsza strona „Gazety Szkolnej” nr 4 z 25 stycznia 2007 roku
10 i 11 strona tego samego numeru z dokończeniem artykułu „Olbrzymia skala skutków zaniedbania”
Oto link do tekstu artykułu: Kuzitowicz W.,”Olbrzymia skala skutków zaniedbania” – na portalu „Otwarta Szkoła” – TUTAJ
Fotokopia pierwszego felietonu pt. „O tak, Łódź zasługuje na więcej”
Kończąc te wspomnienia zapowiem jeszcze, że już niedługo będę świętował kolejną rocznicę – tym razem mojego rzeczywistego debiutu publicysty. Wtedy wyjaśnię co miałem na myśli pisząc powyżej „że to nie jest przelotny romans a realizacja młodzieńczej miłości – jak to się kiedyś mówiło – do pióra”.
A do mojej aktywności na łamach „Gazety Szkolnej” będę jeszcze powracał, gdyż – jak mawiają –historia lubi się powtarzać. Przypomnę tylko, że przed dziesięcioma laty także rządził PiS, tyle że w koalicji z LPR i „Samoobroną” i że ministrem edukacji był lider tej pierwszej partii Roman Giertych. Nie byłbym sobą, gdybym tej szansy jaką dla publicysty były te rządy – nie wykorzystał…
Włodzisław Kuzitowicz