Dziś kontynuujemy nasz cykl wywiadów z dyrektorami łódzkich szkół. Zaczęliśmy w ostatnich dniach sierpnia 2018 roku od rozmów “pożegnalnych” z dwojgiem dyrektorów-weteranów, odchodzących po kilkudziesięcioletnim okresie kierowania swoimi szkołami na emeryturę: Alicją Wojciechowską – dyrektorką XX LO, która dyrektorką została została w 35 roku życia i była nią przez 34 lata i Józefem Kolatem – dyrektorem ZST-I, który kierowniczą funkcję obiął w wieku 35 lat. I pełnił ją przez 35 lat. Po prawie półrocznej przerwie – 23 stycznia 2019 roku – zamieściliśmy wywiad z Zofią Wrześniewską, która od 1 lipca 2018 r. kieruje Zespołem Szkół Gastronomicznych. Dyrektorką została także jeszcze przed “czterdziestką” – w wieku 39 lat.

 

Zapraszamy do lektury zapisu rozmowy z kolejnym trzydziestokilkulatkiem, który co prawda dyrektoruje Zespołowi Szkół Rolniczych już drugi rok, ale sami się przekonacie, że jest to wywiad nie tylko z młodym dyrektorem, zwolennikiem zmieniania szkoły z nauczającej na uczącą, ale przede wszystkim z nietuzinkową OSOBĄ…

 

Foto:www.facebook.com/marcin.jozefaciuk

 

Marcin Józefaciuk w roli dyrektora, przemawiającego do uczniów na szkolnej uroczystości

 

 

 

Wywiad z Marcinem Józefaciukiem

dyrektorem Zespołu Szkół Rzemiosła w Łodzi

 

Włodzisław Kuzitowicz: Zanim zacznę zadawać pytania o sprawy najbardziej interesujące naszych czytelników – to znaczy o Pana związki i deklaracje, wynikające z afiliacji do ruchu „Budzących się Szkół” – nie mogę nie zapytać o początki nauczycielskiej biografii, które wyjaśnią skąd wziął się – najpierw nauczyciel języka angielskiego, a od półtora roku – dyrektor Zespołu Szkół Rzemiosła. Bo przyznam, że nie jest to typowa kariera absolwentów anglistyki. Nie tłumacz, nie specjalista od kontaktów/marketingu w dużej korporacji o zasięgu międzynarodowym, a nauczyciel angielskiego. Gdzie i kiedy zaczęło się to „nierynkowe” układanie swego życiorysu?

 

Marcin Józefaciuk: Anglistyka dlatego, że jedyne w czym byłem dobry w liceum, to były języki obce. Chłonąłem tę wiedzę jak gąbka, więc ten kierunek dalszej edukacji był oczywisty. Ale musiało to być Nauczycielskie Kolegium Języków Obcych. (W tamtym czasie było takie na UŁ) Nie wyobrażałem sobie siebie w innym zawodzie. I było tak „od zawsze”, jeszcze w czasach szkoły podstawowej.

 

 

WK: Skąd się to wzięło?

 

MJ: W rodzinie mam wujka i ciotkę nauczycieli. Ale tak naprawdę zawsze czułem, tam „w środku”, że chcę uczyć i jak najszybciej chciałem to robić. W wieku 18 lat ukończyłem kurs dla wychowawców kolonijnych, aby choć w tej roli móc pracować z dzieciakami. To było coś, co mnie interesowało, co mnie nigdy nie męczyło… Dlatego zawsze gdy myślałem o zawodzie nauczyciela, to miałem „motyle w brzuchu”. I ciągle je mam. W żadnym wypadku inny zawód. Jak to kiedyś usłyszałem ”Wybierz sobie zawód, który lubisz, a całe życie nie będziesz musiał pracować” [Konfucjusz] Do niedawna wstydziłem się powiedzieć, że szkoła jest moją pracą. Wiem, że formalnie jest to moje miejsce pracy, ale dla mnie nie jest to miejsce, do którego idzie się z konieczności, zarabiać pieniądze, gdzie jest trudno… Ja w szkole odżywam.

 

 

WK: Pierwszą szkołą, w której mógł Pan realizować swoje marzenia była…

 

MJ: Było to PG nr 14 – tylko dwa tygodnie zastępstwa, jeszcze w trakcie studiów. Później zatrudniłem się, już na stałą umowę o pracę, w PG nr 6 i przepracowałem tam parę lat. Kolejną szkołą było XXX Liceum Ogólnokształcące. A później nastąpiła przerwa – podjąłem pracę w Wydziale Edukacji UMŁ.

 

 

WK: Jak do tego doszło?

 

MJ: Zaczęło się od kryzysu XXX LO; coraz mniej przychodziło tam uczniów, było coraz mniej klas… Musiałem uzupełniać etat w innych szkołach. I w tych okolicznościach pojawiła się możliwość spróbowania swoich sił w innej roli. Od pewnego czasu miałem taką potrzebę dowiedzenia się o edukacji czegoś więcej, z innego punktu widzenia. Ale zawsze wiedziałem, że do szkoły i tak wrócę.

 

 

 

WK: I jak widać – tak się stało. Ale zanim przejdziemy do współczesności, zapytam o pewien szczegół z czasów, kiedy pracował Pan w XXX LO. Otóż w internecie trafiłem na informację, że w roku 2013 został Pan wyróżniony przez Kapitułę tego odznaczenia Orderem „Serce Dziecku”, wręczanym dorocznie w Dniu Dziecka na uroczystości pod pomnikiem „Pękniętego Serca” w Parku „Szarych Szeregów”. Jako człowiek towarzyszący od lat temu wydarzeniu wiem, że na ogół medalami tymi wyróżniane są osoby, będące – nazwijmy to – „w drugiej połówce” swej kariery zawodowej lub społecznikowskiej. A pana uznano za godnego tego wyróżnienia właściwie na jej początku, po kilku zaledwie latach pracy. Jak to się stało?

 

MJ: Była to i dla mnie wielka niespodzianka. W tajemnicy przede mną zgłosił mnie do owej Kapituły samorząd uczniowski XXX LO. Byłem wówczas opiekunem tego samorządu, szkolnym Rzecznikiem Praw Ucznia. W uzasadnieniu uczniowie opisali co robię, moją postawę otwartości na ich potrzeby i problemy… I gdy stanąłem obok innych odznaczonych tego dnia Medalem „Serce Dziecku”, pomyślałem także: „Jeszcze tyle nie zrobiłem, co oni, aby się z nimi równać.” Kapituła uważała inaczej…

 

 

WK: Tym bardziej gratuluję, choć z tyloletnim opóźnieniem.

 

MJ: Dzięki. Medal ten zawsze noszę przy sobie. Kiedykolwiek wychodzę na bardziej uroczystą okazję, na marynarce zawsze mam przypięty ten medal… A przy okazji: to jest ta okoliczność, w której poznałem panią dyrektor SP nr 81 – Bożenę Będzińską-Wosik, bo to w jej szkole, po uroczystości, przygotowano dla odznaczonych i gości honorowych poczęstunek. I to wtedy dowiedziałem się o „Budzących się Szkołach”, tam „uwiodła mnie” ich idea…

 

 

WK: To teraz najwyższa już pora na zadanie kluczowego pytania: Jak to się stało, że inspektor merytoryczny Wydziału Edukacji UMŁ został dyrektorem Zespołu Szkół Rzemiosła?

 

MJ: Miałem z Urzędem umowę na czas określony.Wcześniej ukończyłem podyplomowe studia zarządzania oświatą. Przyznam się, że chciałem zostać dyrektorem. Najpierw zgłosiłem się do konkursu na stanowisko dyrektora XXIII LO, gdzie powstał wakat po odejściu na emeryturę pani dyrektor Swirydowej. Tam nie wyszło. Później zaproponowałem szefostwu Wydziału, że gotów jestem podjąć się pokierowania jednym z likwidowanych gimnazjów, w którym ich dotychczasowa dyrekcja zrezygnowała z dalszej pracy. I wtedy zaproponowano mi… właśnie ZSR, którego dotychczasowa wieloletnia dyrektorka – pani Elżbieta Wróblewska odeszła na emeryturę, a ogłoszony wcześniej konkurs zakończył się bez rozstrzygnięcia. Zostałem powołany w procedurze pozakonkursowej na okres pięcioletni.

 

 

WK: Jak odnalazł się Pan w tej roli, jak przyjął Pana zespół rady pedagogicznej, jako tego „dyrektora przyniesionego w teczce”?

 

MJ: Na początku było ciężko, bo przecież nigdy przedtem nie miałem do czynienia ze szkolnictwem zawodowym, tym bardziej tak nietypową szkołą jak ta – ze znajdującym się przy ul. Liściastej „laboratorium produkcji ogrodniczej”(12,5 ha). Gdyby nie nauczyciele, to nie udałoby mi się tu zaaklimatyzować, a później niewiele zrobić. A oni działali racjonalnie: zrobili pełen wywiad w internecie i wśród moich znajomych ze szkół, w których wcześniej pracowałem i mieli „źródłową”  orientację, że jestem pełen dobrej energii i mam potencjał wprowadzenia do szkoły pozytywnych zmian. Przyjęli mnie niezwykle ciepło, choć z pewną dozą rezerwy – o co sam ich prosiłem na pierwszej radzie pedagogicznej. Byli niezwykle pomocni. I ciągle są. Od pierwszych dni ze sobą współpracujemy – na zasadach partnerstwa, a nie relacji: szef – nauczyciel. To jest fajna, zgrana Rada, która lubi pomagać. I nauczyciele niczego za to wsparcie tak naprawdę ode mnie nie oczekują,

 

 

WK: Czy będę bliski prawdy, gdy stwierdzę, że z trzech modeli kierowania szkołą: dyrektor-administrator, dyrektor -menedżer i dyrektor-lider – nauczyciele widzą w Panu tego ostatniego?

 

MJ: Chciałbym w to wierzyć, ale chyba tak. Wzajemnie podrzucamy sobie pomysły, dochodzimy do wspólnych ustaleń, a potem idziemy razem w uzgodnionym kierunku.

 

 

WK: Ta informacja stanowi bardzo dobry punkt wyjścia do kolejnego pytania: Jakie Pan widzi realne szanse na przekształcenie tej placówki ze szkoły nauczającej w szkołę stwarzającą warunki do uczenia się uczniów? Czyli na realizację idei „Budzącej się Szkoły”.

 

MJ: Uważam, że nauczyciele tej szkoły już to realizują, i to od bardzo dawna – jeśli chodzi o nurt kształcenia zawodowego. Inaczej jest na przedmiotach ogólnokształcących… Nauczyciele-zawodowcy realizują tę ideę, nie wiedząc, że tak pracują. Tak w kształceniu do zawodów ogrodniczych, jak i u fryzjerów, optyków, czy hodowców koni zdobywanie kwalifikacji odbywa się w zespołowym działaniu uczniów pod kierunkiem i przy doradztwie nauczyciela zawodu. Tam nie można być nauczycielem-wykładowcą, przemawiać ex catedra…

 

 

WK. Ale nadal zostaje podział na przedmioty zawodowe teoretyczne i praktyczne. Pan wie, ze jest możliwość odejścia od tego dualizmu? Że jest możliwe tzw. „kształcenie modułowe”?

 

MJ: Wiem, ale jest z tym dużo problemów przy organizacji pracy szkoły. Jednak myślę już nad tym, aby w bliżej jeszcze nieokreślonej przyszłości w naszej szkole wprowadzić kształcenie modułowe. Niektórzy nauczyciele także o tym myślą. Stopniowo przyzwyczajają się do tego, że w przyszłości mogą tak pracować – ma to swoje plusy i minusy.

 

 

WK: Czy już jakieś zmiany w odchodzeniu od nauczania ku uczeniu się uczniów udało się Panu wprowadzić? Czy przekonał Pan już, np. polonistę, historyka, matematyka do tego?

 

MJ: Jak najbardziej. Jeszcze przed oficjalnym wejściem naszej szkoły do ruchu „Budzących się Szkół”, podczas rady pedagogicznej, mieliśmy dyskusję na ten temat. Bo nie chciałem, aby ta afiliacja była tylko moja decyzją. Niektórzy mieli więcej wątpliwości, inni mniej… Wypowiadali się też nauczyciele przedmiotów ogólnokształcących, że oni często już tak pracują, iż na zajęciach to uczeń sam dochodzi do wiedzy (uczy się), a nie, że to oni go nauczają.

 

Za decyzją o dołączeniu do nowotworzonego Regionalnego Klubu „Budzących się Szkół”przemawiała możliwość wymiany poglądów i doświadczeń, że będą mieli od kogo uzyskać wsparcie, pomoc, będą mogli podpatrzeć jak robią to inni, którzy pracują tak już od kilku lat, ale też, że i oni będą mogli sami zaprosić do siebie koleżanki i kolegów i pokazać jak pracują.

 

 

WK: Jakie cele postawił Pan przed sobą jako dyrektorem, i przed szkołą jako organizacją, na pozostałe 3,5 roku pana pierwszej pięcioletniej kadencji?

 

MJ: Przede wszystkim stoimy przed zadaniami, wynikającymi z uchwalonej już przez władze miasta decyzji o przejecie budynku po likwidowanym PG nr 8, znajdującego się nieopodal, przy ul. Żubardzkiej 26. Potrzebujemy tego budynku. Żeby od nadchodzącego roku nasza szkoła nie musiała pracować dwuzmianowo (podwójny rocznik absolwentów gimnazjów i podstawówek), bo planujemy otwarcie branżowej szkoły II stopnia. W warunkach aktualnej bazy byłoby to niemożliwe. Dwuzmianowość w naszej szkole jest nie do przyjęcia także i z tego powodu, że mamy wielu uczniów, którzy dojeżdżają codziennie spoza Łodzi, nawet z Łasku.

 

A tak generalnie, to moim celem jest, aby po mojej pięcioletniej dyrektorskiej kadencji każdy uczeń i nauczyciel przychodził do szkoły uśmiechnięty. Widzę, że zaczyna się tak dziać już teraz. I to będzie moim największym osiągnięciem.

 

 

WK: I to by było wszystko, ale nie mogę wyjść, nie zapytawszy o pewną bardzo nietypową sprawę. Bo jest Pan jedynym znanym mi dyrektorem szkoły, który biega po górach w stroju nie przypominającego dyrektorskiego garnituru. Jak to się stało, skąd taka pasja do takiego sportu ekstremalnego, który na dokładkę nosi tajemniczą nazwę Runmageddon?

 

Foto:www.facebook.com/marcin.jozefaciuk

 

Marcin Józefaciuk w roli zawodnika na Runmageddonie

 

 

MJ: Jeśli chodzi o garnitury, to w ogóle ich nie lubię. A jeśli chodzi o sport, to w ogóle lubię aktywność fizyczną, lubię się zmęczyć, bo odcina mnie to od świata, nie muszę o niczym myśleć, mogę się zresetować. Ale także kiedy w szkole dzieje się coś trudnego – wystarczy się przebiec – i wpadam na dobre pomysły.

 

A jeśli chodzi o nazwę „runmageddon, to jest to połączenie dwu angielskich wyrazów: run – biegać i armageddon – Armagedon, koniec świata… Rzeczywiście, są to ciężkie, wykańczające biegi. Ale jak się dobiegnie do mety – zapomina się o tym.

 

WK: Jeśli dobrze zrozumiałem, to w takim biegu realizuje się pierwotna idea igrzysk olimpijskich, wg Pierra de Coubertina: „Istotą igrzysk nie jest zwyciężyć, ale wziąć udział”.

 

MJ: Tak właśnie jest. Niedługo wystartuję w takim biegu na Saharze na dystansie 120 kilometrów. To będą trzy maratony, dzień po dniu, przez piaski Sahary… Nie będzie zasięgu komórkowego, nie będzie internetu,tylko namioty, zero światła w nocy… To jest to odcięcie od świata.

 

WK: Będziemy trzymać kciuki za powodzenie, kibicować na stronie OE, ściągać z Internetu wszelkie informacje, w tym także fotki z tego biegu i na bieżąco informować naszych czytelników.

 

Dziękuję za wywiad i życzę Panu sukcesów – w kolejnych Runmageddonach, ale także tu – w Zespole Szkół Rzemiosła przy Żubardzkiej w Łodzi.

 

 

P.S.

 

Pan dyrektor ZSR – Marcin Józefaciuk wylatuje do Maroka na swój kolejny Runmageddon po piaskach Sachary (trzy etapy – dzień po dniu – łączny dystans 120 km) w poniedziałek 11 marca. Powrót zaplanowany jest po tygodniu. W miarę pozyskiwania informacji (w tym zdjęć) będziemy naszych czytelników informować o przebiegu tej kolejnej próby Jego charakteru. [WK]



Zostaw odpowiedź