Przed tygodniem mogłem jeszcze napisać, że: „dziś nie podejmę rękawicy rzuconej przez, na szczęście nieliczne, media, spekulujące już o tym w czyje ręce dostanie się edukacja w wyniku najnowszej rekonstrukcji Rządu RP, która po sobotnim, teatralnym porozumieniu, jest już (chyba) nieodwołalna.” Jednak wydarzenia w kręgach „wokółprezesowych” nabrały takiego tempa, że już dwa dni później – we wtorek 29 września – musiałem na OE zamieścić materiał To nie plotka, to „przeciek” – z bardzo dobrze poinformowanych źródeł”, w którym obszernie informowałem o tym, że niejaki Przemysław Czarnek pokieruje resortem edukacji i nauki.

 

Kto tego nie czytał, proszę, niech to zrobi zanim przejdzie do lektury dalszych części tego felietonu. Dlaczego? Bo podanych tam informacji nie będę tu ponownie przywoływał, a mogą one być przydatne przy interpretowaniu niektórych wątków tego felietonu.

 

Tym razem nie będę chował głowy w piasek i udawał, że sprawa ta mnie nie obchodzi. Tyle tylko, że mam trudności z podjęciem decyzji w który nurt komentarzy, jakie na ten temat „rozlały się” po mediach, mam się włączyć. Czy do tych cytujących najbardziej wyraziste wypowiedzi dziś już prawie ministra edukacji i nauki, w których zaświadczał o swoich pryncypialnych poglądach prawicowca, dotyczących miejsca i roli kobiety w społeczeństwie, przyzwolenia na stosowanie wobec dzieci kar cielesnych, czy – najczęściej podnoszonych – poglądach o mniejszościach seksualnych?

 

A może pójść tropem stanowiska, które zajął w tej sprawie Związek Nauczycielstwa Polskiego ustami swojego prezesa?

 

 

[…] Sławomir Broniarz, prezes ZNP: Zastanawiam się, ile we wcześniejszych wypowiedziach ministra było spektaklu politycznego odgrywanego na potrzeby twardego elektoratu, a ile własnych opinii, które będą realizowane w działalności ministerialnej. Bo edukacja potrzebuje teraz spokoju, przewidywalności i mądrych decyzji, a nie batalii ideologicznej. […]

 

Dla nas najistotniejsze jest to, co minister będzie miał do powiedzenia nauczycielom w obszarach, które nas teraz najbardziej interesują. Chodzi o sytuację zawodową i materialną nauczycieli, także nauczycieli szkół wyższych. Jakie ma pomysły na rozwiązanie bieżących problemów jak np. przeładowany program, braki kadrowe, nauka na dwie i trzy zmiany, kształcenie w dobie pandemii. Życzylibyśmy sobie, aby minister nie wciągał szkół i uniwersytetów do walki ideologicznej czy politycznej, żeby nie próbował wcielać w życie poglądów, które wielokrotnie wygłaszał. Szkoły tego nie chcą. Szkoły czekają na rozwiązanie szkolnych problemów, z którymi borykają się na co dzień. […]

 

Źródło:https://oko.press/nowy-minister-edukacji-to-wielowymiarowa-katastrofa/

 

Jak widzicie – lider, wszak lewicowego, związku zawodowego – wypowiedział się w ewangelicznym duchu, za Św. – nomen omen – Mateuszem: „Poznacie ich po ich owocach. [Mt. 7.16]

 

Ale to oznaczałoby, że pozostałoby mi jedynie czekać na efekt rządów nowego ministra – miesiąc, dwa, trzy… Może i pół roku.

 

Warto się jednak nad tym zastanowić, czy nie jest to właściwy trop dla poważnego felietonisty. Nie włączać się w nurt wyszukiwania coraz bardziej skandalicznie brzmiących wypowiedzi owego byłego wojewody lubelskiego, co to właśnie został uczelnianym profesorem na mającym tak wspaniałą tradycję i tak kompromitującą współczesność Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a pójść za przykładem profesora z bloga PEDAGOG i „odpuścić” sobie tego pana, tak jak on to uczynił, preferując w tym „gorącym” czasie (od wtorku 29 września) tematykę postępowych nurtów w szkolnictwie naszych zachodnich sąsiadów. (Do dziś już już pięć „odcinków” na ten temat!)

 

No bo co ja mogę dodać, gdybym jednak chciał stanąć w szranki z tymi, którzy zwietrzyli w panu Czarnku „temat-dźwignię” poczytności/oglądalności, aby ich „przebić”?

 

Więc jednak wezmę przykład z profesora Śliwerskiego – od dzisiaj nie Czarnek będzie obiektem fokusowania mojego Obserwatorium, i – jak mądrze powiedział Prezes ZNP – nie slowa, a czyny, czyli decyzje przez niego podejmowane, gdy już zasiądzie w swoim ministerialnym gabinecie (ciekawe gdzie – w dotychczasowym MEN przy Szucha, czy MNiSW przy Hożej?) będą mogły być przedmiotem moich komentarzy.

 

A póki co – nie mogę się powstrzymać od skomentowania „ostatniej podrygi ostrygi”, czyli pożegnalnego wywiadu odchodzącego (oby nie w niepamięć!) dotychczasowego ministra edukacji. Odpowiadał on na długą listę pytań, jakie zadawał mu dziennikarz (generalnie – sportowy), co zostało upublicznione na portalu „INTERIA”.

 

Otóż gdy red. Łukasz Szpyrka zapytał: „Jakim był pan ministrem?” – Dariusz Piontkowski z nieskrywaną „skromnością” odpowiedział:

 

Starałem się być człowiekiem dialogu i racjonalnie, bez emocji podejmować decyzje, nawet w najtrudniejszych momentach. Doceniałem wiedzę, umiejętności doświadczenie współpracowników i pracowników ministerstwa, ale pamiętałem jednocześnie o specyfice i randze zawodu nauczyciela. Starałem się jak najlepiej wykonywać tę funkcję. Chciałbym być zapamiętany jako dobry minister i człowiek, ale to już inni będą oceniali.

 

Gdy jednak redaktor „nie odpuszczał” i dopytywał: „A może oceni pan sam siebie? W szkolnej skali”, usłyszał – szczerą do bólu – odpowiedź; „Łatwiej wystawia się ocenę uczniom niż samemu sobie.

 

No cóż, panie – dokładnie piętnastomiesięczny (od 4 VI 2019 do 4 X 2020) – ministrze. Jak definiuje „Słownik języka polskiego” – „starać się” – to dążyć do otrzymania lub do załatwienia czegoś, usiłować zrobić coś jak najlepiej”. Tyle tylko, że samo „staranie się” nie wystarcza do osiągnięcia zamierzonego celu. Trzeba jeszcze mieć po temu odpowiednie kompetencje. Np. ja, nawet gdybym nie wiem jak starał się wygrać konkurs dla tłumaczy literatury niemieckojęzycznej, to te moje starania na niewiele się zdadzą – nie posiadam zdolności do uczenia się języków obcych i – mimo kilku „podejść” edukacyjnych – nie znam języka niemieckiego. I nigdy nie przyszłoby mi do głowy, nawet gdyby przy tym upierał się „sam Prezes”, aby zgodzić się na objęcie posady tłumacza przysięgłego w mateczniku PiS przy Nowogrodzkiej…

 

I jeszcze jedno: Ta szczerość byłego belfra (20 lat nauczania historii w I LO w Białymstoku) jest powalająca: Łatwiej wystawia się ocenę uczniom niż samemu sobie. I wszystko jasne: żadnych wątpliwości co do prawa bycia sędzią w tak delikatnej, ale i pociągającej niejednokrotnie niewyobrażalne, negatywne skutki materii, jaką jest arbitralna ocena ucznia: umie – nie umie, na jaką cyferkę! Tam nie wahał się, gdy robił sprawdziany, kartkówki i „wyrywał” do tablicy.

 

Ale przeprowadzenie samooceny? No, tego to już za wiele. Postawię sobie „szóstkę” – będą krzyczeć, że bezkrytyczne samouwielbienie. Powiem że na „trójkę” (no bo niemozliwe, aby na „dwójkę”, nie daj Boże na „jedynkę”!) – narażę się Prezesowi, bo to wszak on mnie wybrał (takiego „przeciętniaka”) i postawił na ten urząd!

 

Kończąc ten, zwyczajowo „długawy” nibyfelieton, oświadczam, że nie spuszczając z obiektywu mojego „Obserwatorium” poczynań nowego ministra od całościowej edukacji, a do tego jeszcze od nauki (co by to słowo w tym wydaniu oznaczało) – na jakiś czas nie będę podejmował tematu „co powiedział Czarnek”. Tak jak postanowił to uczynić Prezes Broniarz – ja także poczekam na owoce.

 

A że nadal czarno widzę przyszłość polskiej edukacji – to już inna sprawa…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź